niedziela, 27 marca 2016

Odcinek 4


 *    *    *

I wszystko było pięknie aż do godziny dwudziestej drugiej. Mniej więcej. Wtedy to rozdzwonił się telefon Grety. Nie było w tym nic szczególnego – panią Scholle znano w miasteczku lepiej niż wszystkich lekarzy razem wziętych i czasem zdarzało się, że ktoś ją wzywał w szczególnych przypadkach. Greta przeprosiła na chwilę Marie i Petera i wyszła z pokoju. A gdy wróciła, atmosfera wieczoru uległa gwałtownej zmianie.
– Przepraszam was, moim drodzy, ale będę musiała wyjść.
– Co takiego? – Marie wytrzeszczyła oczy. Peter też wyglądał na lekko skonsternowanego. – Dokąd?
– Dziecku jednej z pacjentek trochę spieszy się na świat. Dzwonił przyszły tata, całkiem spanikowany. Muszę jechać.
– Ty chyba żartujesz! Powiedz, że masz gości.
– I co, facet ma zakomunikować synkowi „Sorry, mały, musisz trochę poczekać, bo pani położna akurat gości słynnego skoczka narciarskiego”? Bądź poważna, Marie!
Marie zrobiło się głupio, więc chwyciła się innego argumentu.
– Piłaś alkohol. Jak pojedziesz?
– Już po mnie jedzie siostra pani Tolemann. A wypiłam tylko kieliszek wina. Zresztą nie mam czasu na dyskusje. Peter, przepraszam cię bardzo.
– Spokojnie, rozumiem – uśmiechnął się niewyraźnie.
Greta nie czekała już na reakcję Marie, tylko szybko wyszła z pokoju, kierując się do swojej sypialni, gdzie zarzuciła na siebie pierwszy lepszy sweter i zaczęła sprawdzać zawartość podręcznej torby lekarskiej.
– Peter, ja też przeproszę na chwilę. – Marie pospieszyła za ciotką. Nieco oszołomiony Prevc został sam przy stole. – Jeśli to jakiś podstęp, zabiję cię – syknęła do Grety, zamykając za sobą drzwi, by Peter nie mógł słyszeć.
– Jaki znów podstęp? Nie bądź dzieckiem, Marie. – Greta zajęta była krzątaniną. – Dostałam telefon i muszę jechać, sama słyszałaś.
– Ale to wygląda podje... podrzej... Fuck!
– Podejrzanie?
– Właśnie!
– Wytłumacz to temu maluchowi. I nie klnij.
Gdyby ktoś w tym momencie dał Marie do ręki granat, dziewczyna uwolniłaby Willingen od Grety Scholle.
– Czego ty się obawiasz tak naprawdę? – Greta zamknęła torbę i spojrzała wreszcie na bratanicę. – Miałaś niejednego chłopaka, na luzie podeszłaś do tego, że po rozstaniu z jednym z nich zostałaś sama w obcym mieście, a tu boisz się posiedzieć z młodszym od ciebie facetem przy stole i zjeść panna cottę? No proszę cię!
– Niczego się nie boję. Ale ty zostawić mi... mnie... mi... wszystko jedno!, sama z Peterem w swoim domu. – Gdy Marie próbowała mówić szybko, jej niemiecki był jeszcze gorszy niż zazwyczaj. – Po prostu wyglądać to głupio.
– Masz nieładne myśli. – Greta pogroziła jej palcem.
– Co??? – Dziewczyna aż zatrzęsła się z nerwów. – Nie mam żadne myśli. Po prostu widzę, że on stresuje się przy obcy...ch. Nie chcę tego!
– Też jestem obca.
– Ale... ale w inny sens. – Marie nie umiała do końca wytłumaczyć, o co jej chodzi. Nie tak szybko i nie w tym języku. Ale to uczucie towarzyszyło jej od początku wieczoru: Peter był wyraźnie zadowolony z towarzystwa Grety, bo jej obecność czyniła tę kolację zwykłym towarzyskim spotkaniem, bez najmniejszych podtekstów. I Marie była pewna, że gdyby, zapraszając skoczka do domu, nie wspomniała o ciotce, ten za żadne skarby nie zgodziłby się przyjść. Wykręciłby się czymkolwiek, choćby brakiem odpowiednich butów czy pogrzebem chomika. A teraz Greta chciała odstawić taką akcję i postawić ich oboje – Marie i Petera – w niezręcznej sytuacji.
– Dasz sobie radę. Oho – Greta nastawiła ucha – chyba siostra pani Tolemann podjechała. Idę.
Greta złapała swoją torbę i wyszła z pokoju, a wkurzona Marie za nią.
– Jeszcze raz cię przepraszam, Peter. – Pani domu zajrzała po raz ostatni do salonu. – Obowiązki wzywają.
– Nie ma problemu. – Prevc uniósł się zza stołu. Starał się być dżentelmenem, nawet jeśli w tej chwili czuł się niczym na karuzeli. – Było mi bardzo miło panią poznać.
– Mi ciebie również. Zostawiam cię w rękach Marie – uśmiechnęła się. – Niestety deser będziecie musieli skonsumować we dwójkę.
Chęć posiadania granatu urosła w Marie do niespotykanych w jej dotychczasowym życiu rozmiarów.
– Dobranoc, Peter.
– Ehm... dobranoc.
Greta wyszła dokładnie w tym samym momencie, w którym rozlegał się dzwonek do drzwi. Po chwili czarne Renault Megane odjechało szybko spod numeru cztery przy Rosenstrasse.
Marie zamknęła za ciotką, po czym wzięła powolny, głęboki oddech. Okej, zatem została sama z niemal obcym chłopakiem. Nie, nie bała się. Peter nie wyglądał na człowieka, gotowego zrobić komukolwiek krzywdę. Chodziło o coś innego: ciotka – świadomie lub nie – postawiła ją w bardzo głupiej sytuacji. Peter mógł wręcz podejrzewać, że to wszystko zostało ukartowane. Dwoje młodych ludzi sam na sam w pustym domu. No fantastycznie! Ale Marie nie była głupią trzpiotką, tylko świadomą siebie kobietą, umiejąca radzić sobie w różnych sytuacjach.
Skierowała się z powrotem do salonu, gdzie Peter spojrzał na nią nieco speszonym wzrokiem, chociaż starał się uśmiechać.
– Taaa, to by było na tyle, jeśli chodzi o moją kochaną ciotunię. – Dziewczyna klapnęła na krzesło. – Jeszcze wina?
W opinii Marie Peter wyglądał w tym momencie, jakby się zastanawiał, czy już uciekać, czy jeszcze chwilę poczekać na rozwój sytuacji.
– Och, daj spokój, nie zwracaj uwagi na jej gadanie. – Nie czekając na decyzję skoczka, dolała mu czerwonego trunku do kieliszka. – Bez głupich aluzji nie przeżyłaby jednego dnia. Kocham ją, jest wyjątkowa, ale czasem... ech... Plus jest taki, że nie musimy się już mordować z niemieckim.
– Wypijmy za to. – Peter najwidoczniej uznał, że nie ma powodu dawać nogę.
Stuknęli się kieliszkami.
– Może włączymy jakąś muzykę? – zaproponowała Marie. – Nie lubię kolacji bez muzyki.
– Chętnie. A co masz?
– Zaraz sprawdzę, co zabrałam. Bo ciotka ma pewnie same bawarskie szlagiery rodem z Oktoberfest.
Peter stwierdził, że uwielbia sposób, w jaki Marie mówi o Grecie. W tych drobnych złośliwostkach kryło się tak naprawdę sporo czułości. Widać było, że dziewczyna bardzo lubi tę nieco zwariowaną, impulsywną kobietę, z całym jej dobrodziejstwem inwentarza w postaci zagraconego salonu, rudego kocura – który zdążył rozpanoszyć się na kanapie – oraz kiepskiego gustu muzycznego. A i Greta zdawała się kochać Marie, mimo iż tyle je dzieliło pod różnymi względami.
Z głośników popłynęła muzyka Emeli Sande, a Marie przyniosła z kuchni przygotowany wcześniej deser.
– Nie wiem, czy lubisz – powiedziała wesoło, stawiając przez Peterem pucharek wypełniony panna cottą ozdobioną malinami – ani czy możesz, ale zaryzykuję.
Peter roześmiał się.
– Jestem tak objedzony, że jutro spadnę chyba na pięćdziesiątym metrze, ale to wygląda zbyt smakowicie, żebym sobie odmówił.
– Cieszę się. – Marie wbiła łyżeczkę w swój deser i spróbowała trochę. – Hmm, nawet znośnie mi wyszła.
– Słodycze, wino.... – Prevc pokręcił głową z niedowierzaniem. – Gdyby mój trener widział mnie w tym momencie, chyba by dostał zawału.
– Wie, że tu jesteś?
– Informowałem, że wychodzę wieczorem „na miasto”, a o szczegóły nie pytał. Pewnie myślał, że idę gdzieś z chłopakami.
– Ufa ci.
– Zapracowałem na to. – Peter puścił Marie oczko. – W drużynie jestem ten grzeczny i poukładany.
– I wyjątkowo skromny – zachichotała dziewczyna. – Ale chyba nie aż taki grzeczny, skoro naściemniałeś trenerowi, że wybywasz z kumplami, a tymczasem spędzasz wieczór z dwoma obcymi babami. No, teraz już z jedną.
Peter mruknął coś niezrozumiałego w odpowiedzi, nabierając jednocześnie kolejną łyżeczkę słodkiego deseru. Znów poczuł się niepewnie. Czy Marie próbowała z nim flirtować? Nie chciał, by tak było. Jak miał reagować? Nigdy nie czuł się mocny w takich towarzyskich gierkach i nie lubił ich, a ponadto... wszystko było jeszcze zbyt świeże, by próbować kogoś poznać. Nie miał tego w planach.
Maybe you could stay a bit longer, I could try a bit harder, we could make this work..., śpiewała Emeli swoim czystym głosem.
Akurat, pomyślał Peter. Czasem nie ma już sensu próbować i nie da się starać bardziej...
Marie wyczuła zmianę nastroju i szybko zrozumiała, że nieświadomie zabrnęła w obszary, po których on zdecydowanie nie miał ochoty się poruszać. Lepiej było wrócić na neutralne grunty.
– Opowiedz mi coś o swoim rodzeństwie – powiedziała. – Naprawdę obaj twoi bracia skaczą?
– Tak. – Peter od razu się uśmiechnął, nawet jeśli trochę zaskoczyła go ta nagła zmiana tematu. – Cene teraz już raczej okazyjnie, bo zaczął studia, ale Domen, ten młodszy, wsiąknął na dobre. Nawet jest tutaj, w Willingen.
– O kurczę, bomba! To chyba fajnie jeździć z bratem na zawody, nie?
– W pewnym sensie – Peter skrzywił się lekko. – Ale ja i Domen mamy zupełnie inne charaktery, więc czasem nawzajem doprowadzamy się do szału.
– Dlaczego?
– Ja cenię sobie spokój, wieczorami lubię poczytać książkę albo obejrzeć film, wyciszyć się przed zawodami... A on non stop gada, wygłupia się, a za ulubioną rozrywkę ma przeglądanie, co jego fanki wrzuciły na snapchata.
Peter zrobił minę dobitnie sugerującą, co sądzi o zachowaniu brata, za to Marie zaśmiała się.
– Ile on ma lat?
– Siedemnaście.
– Więc co się dziwisz? To chyba naturalne dla obecnych nastolatków.
– Może i tak, ale jak się chce być profesjonalnym sportowcem, to trzeba mieć trochę bardziej poukładane we łbie.
– Nie przykłada się do treningów?
– Nawet nie o to chodzi... Widzisz – Peter westchnął głęboko, jakby się zastanawiał, w jaki sposób wyrazić to, co ma na myśli – Domen niewątpliwie ma talent, wszyscy to mówią. Ale czasem mam wrażenie, że za bardzo na tym talencie polega. I tylko na nim. Tymczasem skoki narciarskie to dość złożona i wymagająca dyscyplina.
– Jak chyba większości sportów.
– Owszem, ale w skokach liczą się sekundy lub wręcz ich ułamki. Piłkarz czy koszykarz, nawet jeśli popełni błąd, ma jeszcze kilkadziesiąt minut meczu, by go naprawić. Może przykryć jedną wtopę wieloma udanymi akcjami. A skoczek narciarski nie ma tej możliwości. Popełnisz błąd przy wyjściu z progu, niewłaściwie ułożysz narty w locie, nie zapanujesz nad podmuchami wiatru – i jest pozamiatane. Sekundy decydują o wszystkim. Jeszcze kit, jak tylko zawalisz zawody, gorzej, że można zrobić sobie krzywdę. Brawura naprawdę nie popłaca... Przepraszam, pewnie cię zanudzam na śmierć...
– Nieprawda! – Marie zaprotestowała gorąco. – Bardzo ciekawie opowiadasz. Lubię dowiadywać się nowych rzeczy.
Peter upił nieco wina z kieliszka.
– Marie, mogę cię o coś zapytać?
– Jasne.
– Mówiłaś, że nie jesteś wielką kibicką skoków... Nie, spokojnie, to nie zarzut. Po prostu zastanawiam się... Jakim cudem rozpoznałaś mnie wtedy na szosie? – Petera kwestia ta nurtowała w zasadzie od początku wieczoru, od chwili, gdy jeszcze w towarzystwie Grety rozmawiali o skokach. Wcześniej podejrzewał nawet, że Marie kłamie i jednak jest fanką, jednak podczas kolacji okazało się, że faktycznie nie do końca orientuje się w tej dyscyplinie sportu. Zatem w jaki sposób...
Marie zdusiła śmiech.
– Koszulka z inicjałami.
Peter zrobił wielkie oczy.
– Twoja koszulka. Niebieskie litery PP – pospieszyła z wyjaśnieniami, a jej oczy błyszczały wesoło. – Zdradziłeś, że przyjechałeś na zawody i że jesteś ze Słowenii. Na tyle łapię się w temacie, by znać słoweńskiego skoczka o inicjałach PP.
Prevc chwilowo zaniemówił. Jasny gwint, dobra była!
– Ty też jesteś spostrzegawczy – powiedziała, widząc jego reakcję. – Ten tekst o francuskim aucie na francuskich numerach... Byłam pod wrażeniem.
Teraz mogła mu powiedzieć, bo sama go zaskoczyła swoją zdolnością dostrzegania detali i wyciągania logicznych wniosków. Wynik: jeden do jednego.
– Wypijmy za nasze wielkie umysły. – Rozbawiona Marie wyciągnęła w stronę Petera kieliszek.
Spełnił toast. Boże, wystarczy, bo jutro próg zobaczę potrójnie...
Od wina zrobiło mu się ciepło, a na blade zwykle policzki wstąpiły lekkie rumieńce. Zazwyczaj unikał alkoholu, pił symbolicznie na różnych imprezach po zawodach albo oficjalnych konferencjach sportowych, ale prywatnie rzadko sięgał po napoje procentowe. Ale to wino było takie dobre...
Marie uśmiechała się lekko, patrząc na Petera, który trzymał w ręce kieliszek. Miał bardzo ładne, szczupłe dłonie o długich palcach, zauważyła to już wcześniej. Męskie dłonie stanowiły jej słabość, zawsze zwracała na nie uwagę. Drugim takim elementem były włosy – obowiązkowo dobrze utrzymane, najlepiej ciemne i gęste. No i jeszcze figura – szczupła. Nie lubiła facetów, którzy przesadzali z siłownią ani tak zwanych „misiaków”. Być może zwracanie uwagi na wygląd nie było zbyt pozytywną cechą, a według niektórych świadczyło wręcz o płytkim postrzeganiu świata, ale Marie nie miała w związku z tym wyrzutów sumienia. Faceci mogli otwarcie mówić, że lubią na przykład mające czym oddychać blondynki, a kobiety nie mogły posiadać swojego typu jeśli chodzi o mężczyzn? Gdzie tu sprawiedliwość?
Tak, tak, miała traktować Petera neutralnie i po koleżeńsku. Ale przecież popatrzeć mogła, nie?
Jednak tak czy owak, uznała, lepszy będzie powrót do skoków narciarskich. Ten temat był absolutnie bezpieczny. Wszak w facetach na dwóch nartach, ubranych w wyjątkowo nietwarzowe, piankowe kombinezony i z głowami wbitymi w kaski, nie było nic pociągającego.
– W sumie szkoda, że wujek Günter już nie żyje – powiedziała w pewnym momencie Marie. – Na pewno chętnie by cię poznał. Słynny skoczek narciarski w jego domu! Tęsknię za nim na swój sposób, wiesz? Mimo iż rzadko bywałam w Willingen, to z Günterem zawsze miałam dobry kontakt. Nawet wtedy, kiedy ciągnął mnie na skocznię i kazał dla picu kibicować Hannawaldowi – roześmiała się.
– Ja tak dobrze dogadywałem się z dziadkiem. Też był fanem skoków, w zasadzie on mnie zainteresował tą dyscypliną. Ale zmarł, jak miałem piętnaście lat.
– Na pewno teraz byłby z ciebie bardzo dumny – Marie uśmiechnęła się ciepło. – Od dawna trenujesz?
– Zacząłem w podstawówce. Łącznie już jakieś... jedenaście lat?
– Łał! A... hmm, ile ty w zasadzie masz lat, Peter?
– Niedługo kończę dwadzieścia cztery. A... nie, nic.
– Ja dwadzieścia osiem, nie musisz się krępować, by zapytać. – Puściła mu oczko. – Nie jestem jeszcze taka stara, by ukrywać swój wiek.
– Kobiety się o wiek nie pyta – próbował żartować.
– Ale dopiero od pewnego wieku, ha!... Czyli mówisz, że trenujesz od jedenastu lat. Połowa twojego życia.
– Ale warto. Skoki to piękna dyscyplina, choć momentami loteryjna. Chodzi właśnie o to, by dojść do takiego poziomu, aby w jak największym stopniu ograniczyć wpływ czynników zewnętrznych na skok. Wtedy nie liczy się wiatr, profil skoczni, padający śnieg, mgła...
– Wiesz, Peter – zamyśliła się Marie – jak tak opowiadasz o skokach, to zaczynam myśleć, że w sumie chętnie bym się wybrała. Tym bardziej, że jest lato i nie odmrożę sobie tyłka. Są jeszcze bilety?
– Pewnie są – uśmiechnął się Peter. Czuł swego rodzaju dumę, że udało mu się zainteresować Francuzkę tą, było nie było, dość mało popularną dyscypliną. – Nie zajmuję się tym, ale mogę się dowiedzieć i... Wiesz co? Przyszło mi coś do głowy. Tak naprawdę, po co ci bilet! Dam ci wejściówkę! I twojej cioci też. Jak będzie chciała, to skorzysta.
Wpadł na ten pomysł w ciągu sekund, ale był do niego stuprocentowo przekonany. Tak, to będzie fajna forma podziękowania za doskonałą kolację, a zarazem być może okazja, by jeszcze raz spotkać się z Marie.
– Wejściówkę? – Dziewczyna była ewidentnie zaskoczona propozycją. I entuzjazmem składającego ją. – Taką... specjalną?
– Tak. Mamy możliwość zapraszania znajomych, rodziny, czy kogo tam chcemy. Takie osoby dostają akredytacje i wchodzą na specjalny sektor, taki jakby... vipowski. Chyba że nie chcesz, to nie zmuszam...
– Nie, dlaczego? Chętnie się wybierzemy – rozpromieniła się Marie. – A będę mogła poznać resztę waszej drużyny? Tak miło o nich wcześniej opowiadałeś...
Peter ledwo zauważalnie przygryzł wargę. Cholera, jak przyprowadzi Marie do boksu słoweńskich zawodników, chłopcy nie dadzą mu potem żyć. Aluzjom nie będzie końca. Wolałby tego uniknąć, ale... nie potrafił odmówić. I nie chciał odmówić.
– Jasne. Daj mi chwilkę, załatwię wszystko.
Wyciągnął z kieszeni telefon, wybrał numer i po chwili zaczął mówić coś po słoweńsku. Marie wydawało się, że rozmawia z jakąś kobietą, ale nie była stuprocentowo pewna. Boże, ten słoweński język brzmiał tak zabawnie!
Po mniej więcej trzech minutach Peter odsunął swojego Samsunga od ucha.
– Marie – minę miał nieco zakłopotaną – trochę mi głupio, że wcześniej nie zapytałem, ale... jak ty masz na nazwisko?
– Och... Asther. Przez „th”.
– Dzięki.
Z dalszej rozmowy Marie zrozumiała tylko kilkakrotnie powtarzane imiona swoje i Grety. Wreszcie Peter rozłączył się.
– Załatwione! – uśmiechnął się dumnie. – Na ciebie i twoją ciocię będą czekać akredytacje, możecie je odebrać jutro na recepcji w Sporthotel.
– Łał! Pełna pofeska i vipowskie traktowanie!
– Za tę pyszną kolację należy wam się.
– Jak będziemy tak wymieniać się dowodami wdzięczności, to niedługo zafundujemy sobie nawzajem wczasy w tropikach i nowe Porsche.
Peter parsknął śmiechem.
Chociaż znał Marie zaledwie od kilku godzin, zdążył już polubić jej poczucie humoru. Inteligentne, ale nie nadmiernie wydumane. W ogóle dobrze czuł się w jej towarzystwie, mimo momentów onieśmielenia. W pewnym sensie sam się sobie dziwił. Zwykle nie wchodził w bliższe relacje towarzyskie z dopiero co poznanymi ludźmi. Jego krąg znajomych był dość wąski, praktycznie ograniczał się do kolegów ze szkoły średniej i ze skoczni. Ciężko przychodziło mu nawiązywanie nowych relacji. A z Marie złapał dość szybki kontakt. Może dlatego, że Francuzka nie traktowała go jak znanego sportowca, tylko zwykłego chłopaka? Dla niej pewnie mógłby być jakimś Helmutem Schmidtem, pracownikiem lokalnego Lidla, a traktowałaby go tak samo, byle okazał się ciekawym towarzyszem rozmowy.
I Peter pewnie zostałby dłużej w domu przy Rosenstrasse, gdyby nie to, że tuż przed dwudziestą trzecią odebrał SMS– a.
Anže Lanišek.
Pero, nie chcę truć ale Janus zaczyna węszyć więc lepiej wracaj. Chyba że to kolacja ze śniadaniem to będę cię krył ;DD
Ledwo powstrzymał się od przewrócenia oczami. Jaki ten Anže jest powalony...
Jego wesoły nastrój jednak się ulotnił, co nie uszło uwagi Marie.
– Coś się stało?
– No cóż... – westchnął. – Marie, naprawdę bardzo miło mi się z tobą gawędzi, ale wychodzi na to, że muszę wracać. Kolega napisał mi, że trener zaczyna niuchać. Wolę, żeby nie wiedział, że dzień przed zawodami jestem gdzieś poza hotelem, zamiast wypoczywać i dobrze się wyspać. – Pominął drugą część SMS– a od Anže, bo była zupełnie niedorzeczna.
– Faktycznie, trochę się zasiedzieliśmy. – Marie zerknęła na zegar wiszący na ścianie. – Mam nadzieję, że nie będziesz miał przez to problemów.
– Jakoś się zakradnę – uśmiechnął się Peter.
Prevc zadzwonił jeszcze po Katję, by po niego przyjechała (miał trochę wyrzutów sumienia, że wyciąga dziewczynę o tak późnej porze, ale sama mówiła, by dał znać, kiedy spotkanie dobiegnie końca) i przyszła pora, by pożegnać się z Marie.
– Dziękuję, to był naprawdę bardzo miły wieczór – powiedział, gdy odprowadzała go do drzwi. – Podziękuj cioci i mam nadzieję, że przyjdziecie jutro na zawody.
– Na pewno – uśmiechnęła się dziewczyna. – Fajnie, że nas odwiedziłeś.
– Słuchaj, tak sobie pomyślałem... – Był wyraźnie zakłopotany, ale Marie cierpliwie czekała. – Może nie powinienem tego robić, ale w jakiś sposób ci ufam i... Dasz mi swój numer telefonu? Ja dałbym ci swój. Moglibyśmy zgadać się na chwilę po konkursie...
Boże, to brzmiało, jakby po udanej randce prosił ją o kolejne spotkanie! Zwykle nie robił takich rzeczy, nie dawał obcym osobom namiarów na siebie, nie wpuszczał ich tak szybko do swojego świata, ale Marie w zadziwiający sposób wzbudzała w nim zaufanie. Gdzieś w głębi serca czuł, że następnego dnia nie odnajdzie swojego numeru telefonu w różnych zakątkach internetu.
Marie, lekko zdziwiona zaufaniem, jakie jej okazuje, podała mu swój numer bez słowa komentarza, a potem wpisała w swoją książkę kontaktów dyktowane przez Petera cyfry. „Peter P.” zapisała. Może niezbyt oryginalnie, ale przynajmniej nikt się nie zorientuje, o kogo chodzi.
Niedługo potem pod dom na Rosenstrasse 4 podjechał samochód.
– To chyba po ciebie. – Marie wyjrzała przez szybkę w drzwiach.
– Tak. W takim razie... ehm, do zobaczenia. I jeszcze raz dzięki za kolację.
– Do zobaczenia, mam nadzieję. – Przytuliła go lekko. Boże, był taki chudy! Peter, wyczuła to, spiął się mimowolnie, ale oddał nieśmiały uścisk.
– Dobranoc. – Wydawał się zakłopotany.
– Dobranoc. – Pożegnała go uśmiechem i pokiwała na do widzenia, gdy wychodził w ciepłą, lipcową noc.
– I jak było? – zapytała Katja, gdy jechali przez ulice Willingen.
Peter przypomniał sobie pyszną kolację, dobre wino, które nadal lekko szumiało mu w głowie, zabawną, gościnną Gretę, a nade wszystko uśmiechniętą Marie w tej ciemnozielonej sukience.
– Było bardzo... sympatycznie.
Katja tylko uśmiechnęła się pod nosem. 

____________________

 
Uff, wymęczyłam ;) Nareszcie zjedli tę diabelną kolację i mogą iść spać – oczywiście każde do swojego łóżeczka ;)
Nawet nie sądziłam, że powyższy odcinek wyjdzie taki długi. Problem z nim polegał na tym, że miałam konkretne informacje, które musiały paść w tej części, a jednocześnie całość musiała mieć jakiś logiczny ciąg. Zatem pisałam poszczególne fragmenty, a potem uzupełniałam „dziury”, czasem dość sporo zmieniając, bo się powtarzałam, zwłaszcza w opisach uczuć, myśli i emocji bohaterów. Koszmar!
Jednocześnie Marie i Peter są dla siebie praktycznie obcymi ludźmi, więc nie mogą zwierzać się sobie z przeszłości, tajemnic, emocji itp.; muszą rozmawiać na w miarę neutralne tematy. Zwłaszcza że Petera kreuję na osobę raczej zamkniętą w sobie i nieufną w stosunku do obcych (zadanie ułatwione – on chyba faktycznie taki jest :P ), więc tym bardziej nie będzie zupełnie otwarty w stosunku do dziewczyny, która dodatkowo w jakiś sposób go onieśmiela.
Zbierając moje wywody zusammen do kupy: mam nadzieję, że jakoś znośnie ten odcinek wygląda :P
Miałam do tej części napisane inne zakończenia, ale stwierdziłam, że byłoby za dużo grzybów w barszczu. I ucięłam w taki sposób.
Dziękuję za komentarze, zwłaszcza Tobie, ElusivE_ArtisT, że chce Ci się pisać tak szczegółowe analizy :D Po Twoim opowiadaniu widać, że znasz się na robocie, czyt.: pisaniu. A tak a propos, kiedy nowa część Odchodzę, bo kocham? ;)
Zresztą wszystkim Wam dziękuję :) Motywujecie mnie do pisania :))

sobota, 19 marca 2016

Odcinek 3

*    *    *

Peter musiał przyznać, że Katja w kwestii zakupów spisała się znakomicie. Kupiła mu ciemnoszare spodnie, białą koszulę z czarnymi lamówkami oraz jaśniejszą od spodni marynarkę w delikatną kratę. A także butelkę wina („Nie wypada iść z pustymi rękoma”). Buty trochę cisnęły w placach, ale Peter uznał, że wytrzyma. Wszak to tylko kolacja, a nie wyprawa w góry.
– Fiu, fiu! – Anže akurat wyszedł z łazienki i zlustrował kolegę wzrokiem od stóp do głów. – Odstrzelony jak szczur na otwarcie kanału.
– Odwal się. – Peter jeszcze szybko przeczesywał włosy. Była już dziewiętnasta czterdzieści, a on nie znosił spóźnień.
– Miłej zabawy, he, he.
Zabrzmiał to mocno dwuznacznie (w ustach Anže Laniška WSZYSTKO brzmiało dwuznacznie, taki wiek), ale Peterowi nie chciało się już dyskutować. Sugestywnie przewrócił tylko oczami, zabrał wino i wyszedł.
Na miejsce zawiozła go niezastąpiona Katja.
– Jak będziesz chciał wracać, zadzwoń. I udanego wieczoru.
– Dzięki. Do zobaczenia.
Peter wysiadł z samochodu i rozejrzał się ciekawie.
Dom ciotki Marie sprawiał wrażenie bardzo przyjemnego miejsca. Parterowy, z pochyłym dachem i starannie wypielęgnowanym trawnikiem (jak wszystkie tutaj, Niemcy mieli hopla na tym punkcie). Kolorytu dodawały mu klomby kwiatów, które teraz, pod koniec lipca, kwitły wszystkimi barwami. Nad gankiem wisiała lampa w żeliwnej oprawie, a na jednym z parapetów wygrzewał się w ostatnich promieniach letniego słońca rudy kocur. Futrzak obrzucił Petera zaciekawionym spojrzeniem bursztynowych oczu, ale chyba uznał chłopaka za niezbyt fascynującego, bo nie ruszył się ze swojego miejsca.
Peter nie po raz pierwszy tego dnia zastanowił się, czy dobrze zrobił, przyjmując zaproszenie Marie (i jego myśli nie miały nic wspólnego z rudym kotem). W zasadzie nie znał ani tej dziewczyny, ani tym bardziej jej ciotki. Był z natury osobą dość nieśmiałą i ciężko przychodziło mu nawiązywanie kontaktów z ludźmi. Z Marie rozmawiało mu się co prawda dobrze i dość swobodnie, ale tak naprawdę Francuzka była dla niego zupełnie obca. Po powrocie z treningu próbował co prawda – czując się z tym wyjątkowo głupio i w wielkiej tajemnicy przed Anže – odszukać Marie na Facebooku, ale próba z góry była skazana na niepowodzenie. Nie znał nazwiska dziewczyny, a osób o tym imieniu były pewnie na Facebooku dziesiątki tysięcy, więc szybko dał sobie spokój. Musiał zatem iść zupełnie w nieznane. Tymczasem odwiedzanie kogoś w domu zawsze wydawało mu się dość intymne. Lepiej było spotykać się na neutralnym gruncie. Ale może we Francji istniały inne obyczaje?
Tak czy owak, teraz było już zdecydowanie za późno, by się wycofać. Nie mógł zdezerterować spod drzwi.
– Boże, Peter, weź się w garść – mruknął do siebie. – To tylko kolacja.
Nacisnął dzwonek.
Otworzyła Marie.
– Cześć – uśmiechnęła się szeroko. – Wejdź. Miło cię widzieć.
– Mi ciebie również.
Marie wyglądała inaczej niż podczas ich spotkania na drodze. Miała na sobie prostą, ciemnozieloną sukienkę i kolorowy naszyjnik. Kręcone włosy rozpuściła, podpinając je tylko przy uszach. Całości dopełniał lekki makijaż.
– Proszę, to dla ciebie. – Peter wręczył jej przyniesione wino.
– Naprawdę nie trzeba było. Ale dziękuję. A w ogóle, jaki ty elegancki!
Starała się powiedzieć to ostatnie zdanie żartobliwym tonem, ale prawda była taka, że zrobił na niej spore wrażenie. Między myszowatym chłopakiem w sportowym stroju, którego poznała na szosie, a eleganckim mężczyzną, stojącym teraz przed nią, istniała wielka różnica. Musiała przyznać, że w wyjściowym stroju prezentował się bardzo korzystnie. Wysoki, szczupły, wyprostowany jak strzała. Mimo, iż nieszczególnie przystojny, miał w sobie coś interesującego.
Peter poczuł się speszony. Nie był przyzwyczajony do komplementów, jeśli nie dotyczyły jego osiągnięć sportowych. A już w sytuacji, gdy pochwały wygłaszała młoda, ładna kobieta, od razu w jego głowie odzywały się wszystkie dawne kompleksy, których nadal nie do końca się pozbył i pojawiało się podejrzenie, że ona mówi to, by z niego zadrwić.
Z opresji wyratowało go pojawienie się w przedpokoju rudowłosej damy w kremowej sukience.
– Marie, może przedstawisz mnie swojego znajomemu?
Którego znasz lepiej niż ja...
– Och, tak, oczywiście. – Marie przeszła na niemiecki. – Ciociu, to jest właśnie Peter Prevc, o którymi... yyy, o którym... ci opowiadałam. Peter, moja ciocia, Greta Scholle.
– Bardzo mi miło. – Peter przywitał się uprzejmie.
Nie mówił tego wyłącznie z czystej kurtuazji. Greta faktycznie wyglądała na sympatyczną, ciepłą osobę. Jej duże, niebieskie oczy zdawały się być pełne radosnych iskierek. O ile przy Marie mógł wykazywać pewne onieśmielenie, o tyle obecność Grety napełniała go dziwnym spokojem.
– Zapraszamy na salony – uśmiechnęła się pani domu. – Mogę ci mówić po imieniu?
– A... tak, oczywiście. – Peter był trochę zaskoczony jej bezpośredniością, ale po chwili uznał to za naturalne. Dla tej damy mógłby być synem, więc sam czułby się głupio, gdyby tytułowała go per pan.
Pokój dzienny wyglądał na bardzo przytulne miejsce, nawet jeśli Peter osobiście był zwolennikiem mniejszej ilości bibelotów w mieszkaniu. Tutaj pełno było kwiatków w doniczkach, ramek ze zdjęciami, świeczek, figurek i innych – jak to jego mama określała – „kurzołapów”. Ciekawe, jakim cudem rudy kocur nie urządził tu jeszcze totalnego pobojowiska.
– Szlag by mnie trafił, gdybym miała tu sprzątać – konfidencjonalnie szepnęła do Petera Marie, zauważywszy, że chłopak dyskretnie rozgląda się po pokoju. – Nic tylko bombę zrzucić na to wszystko.
Prevc zdusił śmiech.
– Co wy tam szepczecie? – wtrąciła Greta. – Mówcie normalnie i w języku zrozumiałym dla ludzi.
– My się rozumiemy, ciociu. -– Marie dopisywał humor.
– I bardzo mnie to cieszy.
Marie znała swoją ciotkę już dość długo, by wyczuć, że za tymi słowami kryje się coś więcej niż niewinne stwierdzenie, ale nie dała po sobie nic poznać. Miała tylko nadzieję, że Greta będzie zachowywać się „przyzwoicie” i daruje sobie niby niewinne aluzyjki. Przestrzegała ją przed tym. Peter był dla niej obcym człowiekiem i za żadne skarby świata nie chciała, by czuł się w tym domu niekomfortowo.
– Prosimy do stołu. – Greta wskazała Peterowi jego miejsce. – Bardzo się cieszę, że Marie cię zaprosiła. W tym domu goście są zawsze mile widziani. Chyba, że to listonosz z rachunkami. Rozgość się, a ja pójdę przypilnować zupę. Marie nie bardzo ufam w tej kwestii.
Dziewczyna zrobiła minę pod tytułem „Zaraz ją zamorduję”, ale Peter tylko się roześmiał.
– Kiepsko gotujesz? – Gdy rozmawiali we dwójkę, mógł mówić po angielsku, co sprawiało mu widoczną ulgę. Znał ten język dużo lepiej niż niemiecki.
– Jeszcze nikogo nie otrułam. – Dziewczyna zajęła miejsce naprzeciwko Petera, zostawiając krzesło u szczytu stołu dla ciotki. – Umiem gotować dla siebie, bo wiem, co lubię. Ale gdyby mi przyszło codziennie robić obiad dla czteroosobowej rodziny, chyba bym się powiesiła.
– Zawsze podziwiałem moją mamę, że ogarnia taką rodzinę jak nasza. Pod każdym względem.
– Dużo masz rodzeństwa?
– Czwórkę. Dwóch braci i dwie siostry, wszyscy młodsi ode mnie. I trójka z nich też zajmuje się skokami, tylko Ema jest jeszcze za mała.
– Łał! Prawdziwa dynastia Prevców!
– A ty masz rodzeństwo?
– Nie. Ewentualnie jakieś przyrodnie, ale niewiele mi o tym wiadomo.
– A...aha.
Peter nie wiedział, co mógłby odpowiedzieć. Ewidentnie sytuacja rodzinna Marie była dużo bardziej zagmatwana niż jego, a nie chciał być niedyskretny wypytując o szczegóły. Zdecydowanie zbyt słabo się znali.
– Jak tam trening? – Marie wybawiła go z opresji. Zdążyła już zorientować się, że Peter ma problem z rozpoczynaniem jakiegoś tematu rozmowy, ale pociągnięty za język może mówić całkiem długo i ciekawie.
– Wszystko z porządku. To nie jest moja ulubiona skocznia, ale nie jest też najgorsza. Trochę się obawiałem, bo letnie zawody są tu rozgrywane po raz pierwszy, jednak myślę, że dam radę.
– Cieszę się. I mam nadzieję, że przygoda z moim autem nie wpłynie na twoją kondycję. Ja już zaczynam czuć, że boli mnie całe ciało.
Greta podała zupę, która na szczęście okazała się dobrym trafem w smak Petera. Do kieliszków rozlano wino...
Peter i Greta szybko znaleźli wspólny język, ponieważ zmarły kilka lat temu mąż pani domu, Günter Scholle, był wielkim kibicem skoków narciarskich. Marie przez pewien czas czuła się nieco wyalienowana z rozmowy, ponieważ nie bardzo orientowała się w tej dyscyplinie, nie pamiętała nazwisk, rekordów i wydarzeń, ale i ona miała pewne wspomnienia związane ze zmarłym wujkiem i jego pasją.
– Günter miał jedną wielką tajemnicę – śmiała się Greta. – Nie znosił Svena Hannawalda, który w tamtym czasie był niemal bohaterem narodowym Niemiec. Kibicował ten Polakowi... jak mu tam było?
– Małyszowi? – podpowiedział Peter.
– Dokładnie! Ale za żadne skarby świata nie przyznałby się do tego kolegom. Więc jak oglądali skoki razem, mój Günter przywdziewał na twarz pozę typowego patrioty i powtarzał „Tak, tak, Hannawald to mistrz nad mistrze”.
Peter roześmiał się.
– Pamiętam, jak kiedyś przyjechałam na zimowe ferie do Willingen, z mamą – włączyła się Marie. – Wujek zabrał mi... mnie... mnie, tak? Dobrze mówię?... Mnie na zawody, kupił flagę z twarzą Hannawalda i powiedział: „Trzymaj i udawaj, że mu kibcu... kibicujemy”.
– I co zrobiłaś? - zaśmiał się Peter.
– Udawałam. Było mi wszystko jedno. I diabelsko zimno.
Kolacja przebiegała w bardzo sympatycznej atmosferze. Marie zauważyła, że z Petera uleciało jego początkowe onieśmielenie i okazał się bardzo miłym towarzyszem. Chyba obecność Grety dodawała mu otuchy. Dziewczyna czuła zadowolenie, że wpadła na pomysł zaproszenia go do domu, bo gdyby siedzieli teraz we dwójkę w jakiejś restauracji, z pewnością miałby większy problem ze swobodnym zachowaniem. A tak śmiał się często i opowiadał różne anegdoty związane ze skokami narciarskimi.
– Wśród skoczków krąży takie powiedzonko – mówił, gdy Marie akurat stawiała na stole sałatkę – że gdy masz dziewczynę, skaczesz pięć metrów bliżej. Gdy żonę, dziesięć metrów bliżej. A gdy żonę i dziecko, dwadzieścia metrów bliżej.
– A gdy dwoje albo więcej dzieci? – zapytała Marie.
– Wtedy najlepiej od razu odłożyć narty do lamusa i zostać księgowym.
Obie kobiety wybuchnęły śmiechem.
– A ty jak skaczesz? - Greta posłała mu spojrzenie znad kieliszka wina.
– Ja?... - Nagle zrobił się dziwnie spięty. – Ja skaczę najdalej.
Greta przymrużyła oczy i uśmiechnęła się lekko. Marie otaksowała ciotkę wzrokiem. Jeszcze jedno słowo.
– Peter, może sałatki? – Za nic nie chciała, by atmosfera „siadła”. – Ja robiłam, ale myślę, że da się zjeść.
Na twarz chłopaka powrócił uśmiech.
– W takim razie chętnie skosztuję.
Przy stole ponownie zapanował miły nastrój.
– Marie, Peter tyle ci opowiedział o sobie, a ty jemu nic.
– A czym tu się chwalić? Moje życie nie jest tak interesujące.
– Przestań, chętnie posłucham.
Zatem Peter dowiedział się, że Marie mieszka w Tuluzie, na południu Francji, chociaż pochodzi z Paryża. W stolicy kończyła studia w zakresie lingwistyki stosowanej. Przeprowadzka do Tuluzy była decyzją raczej spontaniczną; Marie pojechała tam dla swojego chłopaka.
– Po czterech miesiącach mieszkania razem chłopak stał się byłym chłopakiem – zaśmiała się. – Kłóciliśmy się o wszystko! Wojna poranna, popołudniowa i wieczorna. W końcu oboje uznaliśmy, że ten związek nie ma sensu. I to była chyba nasza jedyna zgodna decyzja.
Peter patrzył na nią z uśmiechem. Co by dał, by w podobny sposób podchodzić do kończących się związków...
Ciotka Gerta dla odmiany zrobiła nieco potępieńczą minę.
– Ty się kiedyś doigrasz.
– A niby czemu? – Marie spoważniała. – Bo nie chcę być z kimś za wszelki... wszelką cenę? Moi rodzice próbowali być ze sobą na siłę i nic dobrego z tego nie wynikło.
Peter przesuwał wzrokiem od Grety do Marie, ale kobiety chyba się zreflektowały i nie kontynuowały tematu problemów rodzinnych.
– W każdym razie – podjęła Marie – po rozstaniu z Adrienem zostałam w Tuluzie. Spodobało mi się tam.
Od tamtego momentu mieszkała sama, co bardzo sobie chwaliła. Mogła zapraszać, kogo chciała, gasić światło, kiedy chciała, gotować, co chciała i słuchać muzyki, jakiej chciała. Gdy miała ochotę na kontakt z ludźmi, spotykała się ze znajomymi, ale na co dzień nikt nie ograniczał jej przestrzeni życiowej.
Peter zdał sobie sprawę, jak bardzo różni są pod tym względem. On, wychowany w licznej rodzinie, gdzie każdy miał swoje obowiązki i panował z góry ustalony porządek i ona, która, ot, tak wyjechała do obcego miasta, a po rozstaniu z partnerem mieszkała tam sama i żyła według własnych zasad. Jego kariera skoczka narciarskiego, z z góry rozpisanym harmonogramem treningów i zawodów kontra jej praca tłumaczki, która co prawda musiała wywiązywać się z określonych terminów, ale mogła to robić w każdym miejscu, każdym czasie i według własnego planu zadań.
Czasem Peterowi brakowało takiego luzu i odzywała się w nim żyłka buntownika, by choć raz rzucić wszystko i jechać gdzieś przed siebie, ale takie myśli szybko mijały. Może była to kwestia wychowania? Może charakteru? A może narzuconej sobie samodyscypliny? W każdym razie na pewno sporego realizmu życiowego, bo wszystko, co osiągnął, zawdzięczał właśnie ciężkiej pracy. Marie mogła pozwolić sobie na takie nagłe wolty w życiu, on nie. Nigdy i... i dla nikogo. 

_______________

Odcinek bez szału, wymęczył mnie tragicznie. Początkowo miałam plan dociągnąć go aż do końca tej nieszczęsnej kolacji, ale uznałam, że muszę uciąć, by nie zwariować i nie wracać więcej do tego fragmentu. Nie uważam go za wybitnie tragiczny (gdybym tak myślała, nie wstawiłabym go), jednak daleko mu do perfekcji. Bywa, że jakieś kawałki pisze się lekko, wręcz od ręki i wychodzą dobrze, a praca nad innymi to istna orka na ugorze. Ten jest właśnie z gatunku owych wymęczonych. Pocieszam się tym, że nieco dalej mam napisane dwa fajne fragmenty :P
Tak czy owak, miłego czytania:)

piątek, 11 marca 2016

Odcinek 2


 *    *    *

Do swojego pokoju hotelowego wpadł jak burza.
– No wreszcie! – wykrzyknął współlokator Petera, młodszy od niego o cztery lata Anže Lanišek. – Gdzieś ty był? Dzwoniłbym już dziesięć razy, gdyby nie to, że twój telefon leży na biurku.
– Sorry, zapomniałem. – Peter z marszu zabrał się do pakowania, a raczej bezładnego wrzucania, wszystkich potrzebnych rzeczy do sportowej torby. – Wziąłem rower i byłem pojeździć.
– I co? Zgubiłeś się, że to tyle trwało?
– Nie. Pchałem samochód.
Anže w tym momencie intensywnością wytrzeszczu oczu pobiłby nawet Golluma z „Władcy Pierścieni”.
– Co robiłeś??? Jaki samochód, na litość boską?
– Citroena C3, niebieskiego, numer rejestracyjny AF-7... coś tam dalej. – Peterowi dopisywał dobry humor.
Anže patrzył na kolegę z reprezentacji jak na skończonego świra.
– Stary, ja wiem, że niektórzy podejrzewali, że ty coś łykasz, bo tak zajebiście skakałeś zimą, ale ja im nigdy nie wierzyłem. Lecz teraz chyba zacznę.
Peter postanowił dłużej go nie dręczyć, tym bardziej, że jak za trzy minuty nie znajdą się w hallu wejściowym, przy recepcji, narażą się na gniew Żelaznego Gorana. W pośpiechu, nadal pakując swoje rzeczy i przebierając się, opowiedział koledze całe niecodzienne zdarzenie, jakie było jego udziałem. Oczywiście oglądnie, nie wdając się w szczegóły rozmów z Marie. Anže słuchał i z każdym kolejnym zdaniem uśmiech na jego twarzy rozszerzał się.
– Ja pierdolę, Pero, ty to masz fart w życiu! – Klasnął w dłonie. – Pusta droga i samotna laska przy zepsutym samochodzie! Pewnie jeszcze niekompletnie ubrana, biorąc pod uwagę pogodę.
Peter przewrócił oczami. Czasem z młodym, przez tę jego burzę hormonów, nie dało się wytrzymać. Dla niego wszystko sprowadzało się do jednego.
– I jeszcze mówisz, że zaprosiła cię na kolację! Do domu! Co prawda do swojej ciotki, ale to się wytnie. Ładna?
– Ciotka? Nie wiem, nie widziałem.
Anže szturchnął go w ramię.
– Nie rób sobie jaj! Dziewczyna, gamoniu.
Peter, który właśnie szukał butów pod łóżkiem, wyprostował się na chwilę i spojrzał na kolegę.
– Ładna. Ale to nie ma żadnego znaczenia.
Anže już miał na końcu języka „Aż taki jesteś wyposzczony?”, ale tym razem głowa pomyślała szybciej, niż jęzor wypowiedział. Przy Peterze lepiej było nie poruszać tematu dziewczyn, seksu i pokrewnych dziedzin, chyba, że było to mówione w żartach i nie odnosiło się bezpośrednio do niego. Ale i wówczas bywało ryzykowne.
– Nie no, tak tylko palnąłem – powiedział ugodowo. Szybko zmienił temat. – A masz się w co ubrać? Chyba nie pójdziesz w dresie.
Peter myślał już o tym w czasie drogi do swojego pokoju i stwierdził, że z braku czasu na udanie się choćby na szybkie zakupy, pozostaje mu tyko jedna opcja. Wybrał szybko jakiś numer w telefonie.
– Katja? Możesz wpaść na chwilę?... Tak, trzysta osiem... To niech poczekają, będę za pięć minut. A Anže już schodzi.
Lanišek posłał koledze mordercze spojrzenie, ale posłusznie wziął swoją torbę i przerzucił ją przez ramię. Z liderem kadry lepiej było nie dyskutować.
– I tak wszystko z ciebie wyciągnę – zapowiedział.
Chwilę po jego wyjściu rozległo się pukanie do drzwi i Peter wpuścił do pokoju młodą kobietę, blondynkę ubraną w sportowe legginsy i koszulkę z napisem „Slovenija”.
– Co się stało? - zapytała prosto z mostu.
Katja pełniła rolę asystentki, zajmowała się organizacją wyjazdów na konkursy od strony logistycznej. Dbała o zakwaterowanie w hotelach i transport, pilnowała, by w menu serwowanym chłopakom znajdowały się odpowiednie potrawy (dieta to podstawa!) i by mieli w określonych godzinach dostęp do siłowni czy basenu, kontaktowała się z organizatorami, sprawdzała, czy wszystko jest opłacone, załatwione i zaklepane. Jeśli kadrowicze lub ekipa czegoś potrzebowali, zwracali się do niej.
– Słuchaj, wiem, że to nietypowa prośba, ale ja nie mam czasu, by to ogarnąć. Potrzebuję jakiegoś ubrania niesportowego. Spodnie, koszula, może być marynarka... Dostałem dość niespodziewane zaproszenie na kolację i nie mogę wypalić w dresie.
– Jaka ranga tej kolacji? – Katja od razu przeszła do sedna. Była profesjonalistką, nie zadawała zbędnych pytań.
– Spokojnie, żaden bal na Titanicu – uśmiechnął się Peter. – Zwykłe spotkanie w prywatnym domu, tu w Willingen. Małe grono.
Nie chciał wdawać się w szczegóły, bo nie było na to czasu. Wiedział, że za sprawą Anže i tak wszystko się rozniesie. Cała ta ekipa to była banda plotkarzy.
– Okej, postaram się coś załatwić.
– Jesteś kochana. Dam ci kasę. – Pogrzebał w szufladzie stolika nocnego i ze skórzanego futerału wyciągnął kilka banknotów. – Pięćset euro może być? Nie wiem, ile to może kosztować. W razie czego dołóż ze swoich, a ja ci oddam.
Peter nie cierpiał chodzić na zakupy. Nie przywiązywał większej wagi do ubioru, byle ubranie było czyste i w miarę na niego pasowało. Kwestie, czy coś jest modne czy niemodne, albo czy kolorystycznie do siebie pasuje, nie miały dla niego znaczenia.
– Wystarczy – rzekła Katja. – Buty też?
Ta kobieta myśli za nas wszystkich.
– Będę wdzięczny – wyszczerzył zęby. – Rozmiar czterdzieści trzy. Wszystko w jakichś rozsądnych cenach, żaden Calvin Klein, kurczę.
– Spoko, znam cię już wystarczająco długo. – Puściła mu oczko.
– Okej, to ja lecę, bo jeszcze chwila, a Żelazny wejdzie tutaj z drzwiami. Pa. I z góry dzięki!
Zarzucił torbę przez ramię i tyle go widziała.

*    *    *

Gdy Marie wreszcie znalazła się w domu, pierwsze co zrobiła, to wzięła prysznic. Nienawidziła czuć się brudna i spocona. Dopiero wykąpana i przebrana, mogła na spokojnie zacząć zastanawiać się, jak zorganizować najbliższe godziny. Podstawowa sprawa: trzeba coś ugotować. Szczerze powiedziawszy, nie czuła się zbyt mocna w kuchni i nie lubiła stania przy garach, ale nie chciała zwalać wszystkiego na ciotkę Gretę – wszak to ona zaprosiła gościa na wieczór. W zasadzie nie miała pojęcia, co Peter lubi i co może jeść. Skoczków narciarskich z pewnością obowiązywała jakaś dieta, zatem – jak skonstatowała Marie – odpadają wszelkie „ciężkie” potrawy. Po chwili zastanowienia zdecydowała się na zupę krem z brokułów jako przystawkę oraz panna cottę z malinami na deser. Ale co jako danie główne?
– Okej, wujek Google prawdę ci powie. – Sięgnęła po laptopa.
Po kilkunastu minutach przeglądania portali kulinarnych wybrała łososia pieczonego w migdałach. Niby ryba powinna być na przystawkę, ale chyba Peter nie będzie przejmował się konwenansami, nie? W końcu to nie pałac Buckingham, do licha!
Zrobiwszy zakupy w pobliskich delikatesach, zabrała się do gotowania. Nie zauważyła nawet, kiedy minęła szesnasta i drzwi domu otworzyły się.
– Marie, jesteś?
– Tak, ciociu, w kuchni.
Rozległy się szybkie kroki i po chwili w wejściu stanęła rudowłosa kobieta, w wieku około pięćdziesięciu lat. Miała na sobie beżową sukienkę w maki.
– Boże drogi, co tak śmierdzi?!
Tylko spokojnie, Marie...
– Przypaliły się te... te... - Brakło jej niemieckiego słowa, więc wskazała ręką na zielone warzywa w garnku.
– Brokuły – podpowiedziała Greta. – Ale po co je gotujesz?
– Chcę zrobić zupę. Pomóż mi z tym, to wszystko ci opowiem.
Ciotka Greta była znacznie bardziej doświadczoną kucharką, więc sprawnie zabrała się za przygotowywanie wymyślonych przez bratanicę dań (a także obiadu dla nich dwóch). Marie w tym czasie, pomagając jej, opowiedziała – mocno kalecząc niemiecki – o całym nietypowym spotkaniu ze słoweńskim skoczkiem.
– No proszę, proszę. A to ci się trafiła partia!
– Och, przestań – jęknęła dziewczyna. Mogła spodziewać się takiej reakcji. Ciotka uwielbiała zajmować się swataniem ludzi, nawet w sytuacjach, gdy było to kompletnie niedorzeczne. – Chciałam być po prostu miła i podziękować mu.
– Przecież ja nic nie mówię, kochanie!
Ale sugerujesz.
– Nie jesteś na mnie zła, że go zaprasza... I mean, zaprosi...łam?
- Oczywiście, że nie. Myślę, że to fajny chłopak. Czytałam kiedyś o nim artykuł.
Marie uśmiechnęła się szeroko. Ciocia Greta to był jednak złoty człowiek. Zawsze serdeczna, pomocna i energiczna. Nawet jeżeli czasem wybuchała, szybko na jej twarz powracał uśmiech. Dlatego Marie lubiła ją odwiedzać, choć nie mieszkała przecież trzy wsie dalej, tylko w innym kraju.
Greta żyła sama, jej mąż zmarł kilka lat wcześniej, a dwójka dzieci wyprowadziła się do miast. Syn chciał ją zabrać do Monachium, ale Greta odmówiła. „Urodziłam się w Willingen i w Willingen umrę”, oświadczyła. Nie umiała wyobrazić sobie życia w wielkiej metropolii, wśród nieznanych ludzi. Tutaj miała swój domek, swój ogródek, swoich sąsiadów i swoją pracę jako pielęgniarka i położna. To jej całkowicie wystarczało do szczęścia.
Dla Marie była ważną osobą, choć dziewczyna nie miała żadnego kontaktu z bratem Grety, a swoim ojcem. Czasem zastanawiała się, jak rodzeństwo może być tak różne pod względem charakterów. Ciotce wystarczało maleńkie Willingen, natomiast ojciec włóczył się gdzieś po świecie, nie umiejąc zagrzać nigdzie miejsca na dłużej. To aż niewyobrażalne.
– Na którą go zaprosiłaś?
– Na dwudziestą. Mam nadzieję, że przyjdzie. Nie wymieniliśmy się numery telefonów. – Marie dopiero poniewczasie sobie to uświadomiła. – Zresztą pewnie i tak by mi nie dał...
Podejrzewała, że Peter nie rozdaje swojego numeru na prawo i lewo, bo nie ma pewności, co dana osoba by z nim zrobiła. A nuż ktoś by wrzucił do neta?
– Numerami. Spokojnie, przyjdzie. – W głosie ciotki brzmiała stuprocentowa pewność. – Pospieszmy się z tym gotowaniem. Przecież musisz jeszcze zrobić się na bóstwo.
Marie westchnęła ciężko. Ona była niereformowalna... 

________________

Wrzucam dzisiaj odcinek 2 zupełnie wyjątkowo, ponieważ chcę "wyrównać" to, co publikuję tutaj z tym, co już zdążyłam wcześniej wkleić na wattpad. Poza tym wybywam na dwa dni, więc niech już będzie porządek ;)
Dziękuję bardzo za wnikliwe komentarze pod częścią pierwszą, nawet się nie spodziewałam :) Miłego czytania.  

PS. Dlaczego ustawia mi się godzina 13:55, mimo, iż jest 23? :P

czwartek, 10 marca 2016

Odcinek 1



*    *    *

Cholera jasna!
Młoda dziewczyna z całych sił trzasnęła drzwiami samochodu. Nie ruszy grat, nie ma szans! Gdyby to coś dało, była skłonna skopać karoserię, a potem zwolnić hamulec ręczny i niech się złom toczy z górki do samego Willingen. Brakło benzyny, jak nic! Czujnik nawalił i nie zasygnalizował, że auto ciągnie już na rezerwie. Dopiero gdy odpaliła silnik na podwórku państwa Mollingerów, zaczął piszczeć jak szalony i zaświeciła się znamienna pomarańczowa kontrolka. Mimo wszystko dziewczyna liczyła, że da radę dojechać do miasteczka i zatankować. Przeliczyła się. Samochód „zakaszlał” kilka razy i stanął, na pustej drodze.
Odgarnęła ciemne, kręcone jak sprężynki włosy i związała je w kucyk. Było gorąco. Typowo słoneczne, lipcowe wczesne popołudnie. Mogła co prawda zadzwonić do ciotki i poskarżyć się na swój parszywy los, ale co by to dało? Greta miała dyżur w przychodni i mało prawdopodobne, by rzuciła obowiązki i pospieszyła z kanistrem benzyny na ratunek uwięzionej na drodze wśród pól bratanicy.
Oparła się o maskę i zastanowiła: co tu robić? Rozwiązania były dwa. Albo zostawić grata na drodze i piechotą iść na stację benzynową po „zaopatrzenie”, albo czekać – Bóg wie, jak długo – aż ktoś będzie jechał w stronę miasteczka, zlituje się i odholuje ją.
Nagle po swojej prawej stronie zauważyła jakiś ruch w oddali. Ktoś się zbliżał. Przysłoniła oczy dłonią i zerknęła w tamtą stronę, ale ku swemu rozczarowaniu zauważyła, że to tylko rowerzysta. Chyba jakiś facet na sportowym rowerze górskim. A niech to licho! W czym niby miały jej pomóc rowerzysta? Nie zmieniając pozycji, wkurzona na cały świat, patrzyła, jak jedzie w jej kierunku. On jednak zdawał się wykazywać nieco większe zainteresowanie niecodzienną sytuacją, jaką miał przed sobą. Dziewczyna czuła, że na nią patrzy, mimo iż oczy miał skryte za okularami przeciwsłonecznymi, a na głowę naciągniętą czapeczkę z daszkiem.
Entschuldigung, wenn etwas passiert?* zapytał, przystając.
– Ehm..., ja. - Dziewczyna odsunęła się nieco od samochodu. – Ich denke, dass Benzin ist... am Ende...?** Błagam, znasz angielski? – wypaliła nagle.
– Och... Tak, jasne. – Zdawał się być nieco zaskoczony jej niespodziewanym pytaniem, ale uśmiechnął się lekko. – A zatem co się stało?
– Benzyna się skończyła – powtórzyła z wyraźną ulgą, już po angielsku. – Wydaje mi się, że czujnik nawalił i nie pokazał, że to już rezerwa. I utknęłam tutaj. Do stacji benzynowej będą ze dwa kilometry.
– Hmm... mogę zerknąć?
– Jasne.
Zsiadł z roweru, stawiając go na poboczu. Dziewczyna przyjrzała mu się dokładniej. Nie mógł mieć więcej jak dwadzieścia kilka lat, chociaż skryte za ciemnymi okularami oczy utrudniały dokładniejszą ocenę. Był bardzo szczupły, wręczy wychudzony, a mimo to wydawał się wysportowany; na odkrytych łydkach i przedramionach wyraźnie odznaczały się mięśnie.
– Otworzysz? – wskazał na maskę.
Pociągnęła za dźwignię przy fotelu kierowcy, a on uniósł maskę, uważając, by się nie oparzyć.
– Hmm, wydaje się, że tu wszystko okej – rzekł po chwili sprawdzania. – Poziom płynu chłodniczego w normie, więc się raczej nie przegrzał. To chyba faktycznie brak paliwa.
Przecież mówiłam, pomyślała nieco złośliwie. Ale nie powiedziała tego głośno. Ten chudzielec w czapeczce był jej jedyną – choć marną – szansą na wydostanie się z tej parszywej sytuacji, więc darowała sobie prztyczki. Ale utwierdziła się w przekonaniu, że jeśli chodzi o samochody, to każdy facet jest taki sam: choćby jeździł jedynie na wrotkach, musi udawać, że na motoryzacji zna się lepiej niż każda kobieta.
– To francuski złom. – Dziewczyna kopnęła w koło, dając upust swej frustracji. – Nic dziwnego, że elektronika siada.
– Kup solidnego, szwabskiego Golfa. – Kąciki jego ust uniosły się w uśmiechu. – Dziesięć razy okrążysz Ziemię, a nie padnie ani jedna śrubka.
– Dzięki za radę – mruknęła.
– A zatem co robimy?
– My? – uniosła brwi.
– No... nie wiem. Jeśli chcesz, możesz tutaj czekać na pomoc, ale z tego, co zdążyłem się zorientować, to raczej mało uczęszczana droga. Jadę od Willingen i nie minął mnie jeszcze żaden samochód, ani w jedną, ani w druga stronę.
– A masz jakiś inny pomysł niż czekanie?
– Cóż..., możemy go pchać.
– Pchać? Ty i ja? – Z każdą kolejną sekundą wydawało się jej, że ten chłopak to jakiś wariat.
– Nie oceniaj po pozorach – uśmiechnął się półgębkiem. – Nie wyglądam jak kulturysta, ale jestem dosyć silny.
– Nie o to mi chodziło. Ja tylko...
– Okej, okej – wpadł jej w słowo. – Nie gniewam się przecież. To jak będzie z moją propozycją?
Dziewczyna popatrzyła na samochód, a potem na drogę wiodącą ku Willingen, która zdawała się nie mieć końca, mimo iż miasteczko było doskonale widoczne w dolinie.
– Myślisz, że damy radę?
– To nie powinno być trudne. Mówiłaś, że do stacji są jakieś dwa kilometry. To niedużo. Auto jest niewielkie, a droga w tę stronę nieznacznie idzie w dół. Poradzimy sobie.
Uwierzyła mu i uśmiechnęła się szeroko.
– Dziękuję.
– Nie ma sprawy. Zapakujmy rower do bagażnika.
Wspólnymi siłami, złożywszy najpierw oparcia tylnych siedzeń, upchnęli sprzęt w samochodzie. Dziewczyna otarła czoło.
– A tak w ogóle to powinnam się przedstawić. – Wyciągnęła dłoń. – Jestem Marie.
– Bardzo mi miło. Peter.

*    *    *

Gdyby ktoś znalazł się tamtego popołudnia na niewielkiej drodze prowadzącej w kierunku Willingen, zobaczyłby niecodzienny obrazek. Chudy chłopak w sportowym stroju i młoda brunetka wspólnymi siłami pchali niebieskiego Citroena po rozgrzanym asfalcie.
– Dokąd jechałaś? - zapytał chłopak.
– Wracałam do Willingen. Byłam u ludzi mieszkających w wiosce, ciotka wysłała mnie z lekarstwem dla pani Mollinger. Sama nie miała czasu, bo ma dyżur w przychodni.
– Ale nie mieszkasz tutaj, prawda?
– Skąd wiesz?
– Nie chciałaś rozmawiać po niemiecku – uśmiechnął się lekko.
Czy ja muszę zadawać takie debilne pytania?, skarciła się w myślach.
– Masz rację, nie mieszkam w Willingen. Przyjechałam w odwiedziny do ciotki.
– Jesteś Francuzką?
– A skąd taki wniosek?
– Francuskie auto na francuskich numerach plus francuskie imię...
Była pod wrażeniem jego spostrzegawczości, ale nie dała tego po sobie poznać.
– Aż cud, że nie wyciągnęłam ze schowka pudełka ślimaków i butelki Bordeaux, no nie?
Zaśmiał się. Miał sympatyczny uśmiech, nawet jeśli jego twarz nie zaliczała się do zabójczo przystojnych. Jedyne, co trochę drażniło Marie, to fakt, że ani na moment nie zdjął ciemnych okularów. Nie lubiła ludzi ukrywających oczy, bo z oczu dało się wyczytać najwięcej emocji. Ale nie miała jakichś większych pretensji, wszak słońce świeciło ostro i ona też założyła na nos duże, ciemne szkła.
Po angielsku mówił nieźle, chociaż niezbyt szybko i z wyraźnym obcym akcentem. I trochę... hmm... dziwnie, jakby miał lekką wadę wymowy.
-– A ty mieszkasz tutaj?
– Nie. – Spuścił głowę nieco niżej. – Przyjechałem na zawody.
Przez chwilę nie umiała skojarzyć, o jakich zawodach mówi, ale szybko zorientowała się w sytuacji. No tak, w tych dniach w Willingen odbywały się letnie konkursy w skokach narciarskich. Senne zwykle miasteczko przeżywało najazd kibiców, właściciele zajazdów i pensjonatów zacierali ręce, a knajpiarze liczyli kolejne euro.
– Aha. Ale w sensie... startujesz?
– Tak. – Wydawał się zupełnie skoncentrowany na drodze, w ogóle nie patrząc na dziewczynę.
Ona dla odmiany zwróciła głowę w jego stronę, mrużąc lekko oczy, jakby usiłowała pokojarzyć kolejne fakty.
– Skąd jesteś?
– Słowenia.
– Tak myślałam – uśmiechnęła się. – Peter Prevc, prawda?
Jego milczenie było dla niej wystarczającym potwierdzeniem.
– To jakiś problem? – odezwał się w końcu, nadal nie patrząc na swoją towarzyszkę.
– Nie. – Wzruszyła ramionami. – Dlaczego miałby to być problem? I nie obawiaj się, nie napiszę zaraz na Twitterze, że słynny skoczek pomagał mi pchać samochód.
Wreszcie ponownie się rozluźnił, na jego twarz powrócił nikły uśmiech.
– Skoro tak obawiasz się zostać rozpoznanym, to dlaczego zdradziłeś mi tyle o sobie? – Marie drążyła temat. – Mogłeś powiedzieć, że mieszkasz w Willingen. Albo że jesteś kibicem. Zmyślić cokolwiek.
– Nie wiem. – Teraz on wzruszył szczupłymi ramionami. – Może dlatego, że nie lubię kłamać?
Znowu na kilka chwil zapadło milczenie.
– Ugh, odpocznijmy chwilę. – Marie zatrzymała się i wyprostowała plecy. – Chwilowo mam dość.
– Ale nie stójmy długo. – Peter zerknął na zegarek. – Za jakieś czterdzieści minut muszę odmeldować się w hotelu. Mamy oficjalny trening.
– Okej. Dopchniemy grata na stację, zatankuję i mogę cię podrzucić.
Marie przeciągnęła się ponownie, instynktownie wyczuwając skupiony na sobie wzrok chłopaka. Nie była zaskoczona. Zdawała sobie sprawę, że jest dość atrakcyjną młodą kobietą, a krótkie spodenki i koszulka na ramiączkach tylko podkreślały jej atuty. Nie była może klasyczną pięknością, pewnych elementów swojego ciała nie lubiła, ale całość nie prezentowała się najgorzej.
Teraz jednak nie miała ochoty na żadne głupie gierki, flirty czy próby wzbudzenia zainteresowania. To byłoby żałosne. Marzyła tylko, by doczołgać się na tę stację benzynową, a potem jechać do domu i wziąć prysznic.
– Dzisiaj chyba dobra pogoda do skakania, nie? – zagadnęła w końcu, byle coś powiedzieć. – Nie wieje...
– Tak, myślę, że będzie okej. Lubisz skoki?
– Czasem oglądam, ale nie jestem jakąś wielką kibicką. We Francji nie jest to bardzo popularna dyscyplina.
– Ale mnie skojarzyłaś – uśmiechnął się.
– Ale nie poznałam od razu. Może przez te okulary i czapeczkę. Albo przez to, że w kombinezonie i kasku wyglądasz inaczej.
– Lepiej czy gorzej? – Chyba chciał się droczyć.
– Nie wiem, po prostu inaczej. W kombinezonie nie widać, że jesteś taki chudy. Wy wszyscy tacy?
– Taki sport. Zapaśnik sumo nie skoczy.
Mimo chwilowych przerw w konwersacji, Marie dobrze się z nim rozmawiało. Był inteligentny, dość zabawny, a przy tym naturalny. I nie rzucał jakichś głupawych, na wpół seksistowskich komentarzy na temat sytuacji, w jakiej się znalazła.
– Okej, Marie, odpoczęłaś?
Kiwnęła głową.
– To ruszamy, bo noc nas tu zastanie.
W zasadzie nie miałabym nic przeciwko, pomyślała, ale zaraz skarciła się w myślach. Przestań, idiotko! Nie zachowuj się jak gówniara!
Droga prowadziła teraz przez zalesiony fragment i słońce nie paliło tak bardzo w karki. Mimo to Marie zaczynała coraz mocniej odczuwać zmęczenie. Nie była pierwszym lepszym słabeuszem, ale nie była też przyzwyczajona do większego wysiłku fizycznego. Okazyjne wizyty na siłowni i basenie się nie liczyły. Co innego Peter, ten zdawał się rześki, jakby popychał co najwyżej wózek dziecięcy.
– Ty w ogóle nie wydajesz się zmęczony – zauważyła.
– Jestem przyzwyczajony. Może nasze treningi nie obejmują pchania samochodów, ale tyramy dosyć ostro. Biegi, basen, siłownia, ćwiczenia równowagi... I oczywiście skoki.
– Chyba bym umarła – jęknęła.
– Kwestia przyzwyczajenia. I oczywiście trzeba lubić to, co się robi. A ty czym się zajmujesz?
– Jestem tłumaczką. Robię tłumaczenia z angielskiego na francuski i w drugą stronę. Książki, artykuły, dokumenty... Czasem pośredniczę w rozmowach i udzielam lekcji konwersacji.
– Teraz rozumiem, dlaczego tak świetnie mówisz po angielsku. Praktycznie bez akcentu.
– Dzięki. Ty też dobrze sobie radzisz. I znasz jeszcze niemiecki, prawda? Bo zagadałeś do mnie po niemiecku.
– Znam, ale trochę gorzej. Wiesz, porozumiem się w normalnych sytuacjach życiowych, powiem parę zdań po zawodach, ale o fizyce jądrowej to bym nie pogadał.
Marie zachichotała.
– Ja o fizyce jądrowej bym nie pogadała nawet po francusku. A co do niemieckiego, to trochę dukam, bo muszę. Znaczy, znam dużo słów, nieźle rozumiem, ale mam problem z odmianą. Coś na zasadzie „Ty podać mi bułka”. Z ciotką porozumiewam się dziwną mieszanką niemieckiego, angielskiego i na migi, ha ha, z przewagą tego pierwszego, bo ona po angielsku prawie nicht verstehen.
– Jeszcze kilka wizyt i nauczysz się idealnie – uśmiechnął się. – Jak ktoś ma zdolności do języków, to łapie szybko. A każdy kolejny coraz szybciej.
– Zależy jaki język.
– Też fakt. Ale jak znasz francuski i angielski, to włoski czy hiszpański też byś szybko łyknęła. Mogłabyś mieć problem z językami słowiańskimi, jak czeski czy mój rodzimy słoweński.
– Najtrudniejszy jest chyba węgierski.
– Podobno polski też jest straszny, zwłaszcza gramatyka. Oni tam odmieniają wszystko przez wszystko, ha ha, i mają od tego masę wyjątków.
Marie śmiała się już otwarcie.
– Nie ma to jak rozmowy o lingwistyce przy pchaniu samochodu.
To była dość kuriozalna sytuacja, fakt, ale obojgu sprawiała przyjemność. Rozumieli się świetnie. Tematów im nie brakowało, rozmawiali o muzyce, filmach, ulubionych książkach. Dopchali już niebieskiego Citroena do pierwszych zabudowań Willingen i nie przejmowali się, że kilku mijanych ludzi posyła im zaciekawione spojrzenia.
– Ugh, żeby się gapić, to pierwsi, ale do pomocy nikt się nie kwapi – mruknęła Marie.
– Już niedaleko – zauważył Peter. – Widać szyld stacji.
– Bogu dzięki.
Pewien drobny problem mieli przy zakręcie, ale Marie przez okno kręciła kierownicą, a Peter samodzielnie zajmował się popychaniem bezwładnego auta, więc dali sobie radę.
– Będę mieć straszne wyrzuty sumienia, jeśli przez zmęczenie zawalisz konkurs – powiedziała dziewczyna. – Będą cię boleć ręce i nogi...
– Ręce nie są aż tak ważne. A nogi... Cóż, wybrałem się na rower, by je trochę potrenować, więc po prostu uznam twój samochód za inny przyrząd do ćwiczeń.
– Polecam się na przyszłość.
Ostatnie kilkadziesiąt metrów, ostatni wysiłek i wreszcie wtoczyli Citroena Marie pod dystrybutor benzyny.
– Uffff... Chyba nigdy w życiu nie cieszyłam się tak z pobytu na stacji benzynowej. – Dziewczyna otworzyła klapkę i zaczęła wlewać 95-kę do baku.
– Oby to naprawdę była wina braku paliwa, bo mam zbyt mało czasu, by toczyć go do mechanika.
– Nawet mnie nie strasz.
Pomimo zmęczenia obojgu dopisywały dobre humory. Peter zdjął okulary i czapeczkę, przetarł ręką spocone czoło, a potem przegarnął palcami włosy. Marie wreszcie mogła mu się lepiej przyjrzeć. Wokół oczu miał małe zmarszczki, które szczególnie uwidaczniały się przy uśmiechu. Nie był zbyt przystojny, ale miał bardzo ładne, gęste włosy i naprawdę sympatyczny, choć trochę nieśmiały uśmiech. Nie chciała przyglądać mu się zbyt obcesowo, tym bardziej, że ponownie założył czapkę i okulary. Zresztą, jakie to miało znaczenie, jak wyglądał? Przecież zaraz się rozstaną i nigdy więcej nie spotkają. Chociaż... przyszedł jej do głowy pewien pomysł.
Poszła zapłacić za benzynę, a gdy wróciła, Peter zerknął na zegarek.
– Mam niecałe piętnaście minut do zbiórki, więc odpalaj i módlmy się, żeby zadziałało. Bo jak nie... naprawdę chciałbym ci pomóc, ale nie mogę się spóźnić.
– Spoko, przecież rozumiem. I tak niesamowicie mi pomogłeś. – Wsiadła do samochodu. – Okej, zatem chwila prawdy...
Przekręciła kluczyki, samochód zarzęził i... odpalił. Ulga na twarzy Marie była aż nadto widoczna.
– Oddam cię kiedyś na złom, ty gracie! – warknęła, by dać upust emocjom. – Przerobią cię na puszki do konserw, obiecuję!... Okej, Peter, wskakuj, odwiozę cię.
Nie dał sobie dwa razy powtarzać.
– Sporthotel zum Hohen... coś tam.
– Się robi, sir!
Marie nie pierwszy raz była w Willingen, zatem znała drogę. Po kilku minutach stanęli przed ładnym, białym budynkiem z okwieconymi balkonami. Pospiesznie wyciągnęli rower z bagażnika i... przyszła pora, by się pożegnać.
– Jestem ci naprawdę wdzięczna – zaczęła Marie. – Bez ciebie pewnie nadal bym tam tkwiła.
– Nie ma sprawy, naprawdę.
– Słuchaj... – w jej głosie zabrzmiała lekka niepewność. – Zastanawiałam się, jak mogłabym ci to wynagrodzić i... Miałbyś czas dziś wieczorem?
Zamrugał szybko.
– Y...yyy, co?
– Chciałabym zaprosić cię na kolację. Do domu mojej ciotki. – Jeśli w jego głowie pojawiły się jakieś głupie myśli, Marie szybko je rozwiała. – Nie znam tutaj knajp, więc wolę nie ryzykować, zresztą pewnie wszędzie pełno kibiców, a wiem, że ciotka nie będzie mieć nic przeciwko. Lubi gości. I dobrze gotuje. – Puściła mu oczko. – To jak? Skusisz się?
W zakłopotaniu potarł kark. Nie spodziewał się takiej oferty.
– Spoko, jeśli nie chcesz, powiedz wprost – dodała szybko. – Nie będę urażona, naprawdę.
– Nie, nie o to chodzi – bronił się. – To bardzo miłe z twojej strony, ale... mam tak po prostu wpraszać się wam do domu?
– Nie wpraszać. Przecież cię zaprosiłam. A ciocia Greta lubi gości, jak już powiedziałam.
Nadal się wahał. Minę miał mocno niepewną.
– Okej, rozumiem, nie było propozycji. – Marie odczytała jego zachowanie po swojemu. Nie chciała go dłużej dręczyć i namawiać na coś, na co wyraźnie nie miał ochoty. – W takim razie jeszcze raz dzięki za pomoc, powodzenia na skoczni i...
– Nie, czekaj. W zasadzie... – uśmiechnął się. – W zasadzie chętnie przyjdę.
– Naprawdę? – rozpromieniła się.
– Tak. Po treningu mam wolne, cały wieczór, więc dlaczego nie miałbym spędzić go w miłym towarzystwie.
– Cudownie! – Klasnęła w dłonie. – Zatem która godzina ci pasuje? Dwudziesta może być?
– Tak, w porządku. Jaki adres?
– Rosenstrasse numer cztery. Dom Grety Scholle.
– Zapamiętam. Zatem... do zobaczenia!
– Do zobaczenia! I powodzenia w skokach. Wykoś wszystkich!
– To tylko trening...
– Nieważne, i tak wykoś, ha ha.
Gdy Marie machała mu na do widzenia i wsiadała na swojego – ponownie sprawnego – niebieskiego Citroena, Peter odprowadzał ją pełnym radości uśmiechem. Może to Willingen nie jest jednak takie złe?

_____________

* Przepraszam, czy coś się stało?
** Ehm, tak... Myślę, że benzyna... się skończyła?

_____________

Początek może nieco stereotypowy i nudnawy, ale ja lubię, gdy akcja rozkręca się powoli i jest choćby w jakimś stopniu prawdopodobna. Staram się też w choćby trochę trzymać faktów, np. w Willingen naprawdę istnieje Sporthotel zum Hohen Eimberg (choć nie mam pojęcia, czy kiedykolwiek zatrzymywali się w nim skoczkowie ;)) oraz ulica Rosenstrasse. 
Mam nadzieję, że nie było bardzo tragicznie ;) Miłego czytania i komentarze oczywiście mile widziane.