* * *
I
wszystko było pięknie aż do godziny dwudziestej drugiej. Mniej
więcej. Wtedy to rozdzwonił się telefon Grety. Nie było w tym nic
szczególnego – panią Scholle znano w miasteczku lepiej niż
wszystkich lekarzy razem wziętych i czasem zdarzało się, że ktoś
ją wzywał w szczególnych przypadkach. Greta przeprosiła na chwilę
Marie i Petera i wyszła z pokoju. A gdy wróciła, atmosfera
wieczoru uległa gwałtownej zmianie.
–
Przepraszam was, moim drodzy, ale będę musiała wyjść.
–
Co takiego? – Marie wytrzeszczyła oczy. Peter też wyglądał na
lekko skonsternowanego. – Dokąd?
–
Dziecku jednej z pacjentek trochę spieszy się na świat. Dzwonił
przyszły tata, całkiem spanikowany. Muszę jechać.
–
Ty chyba żartujesz! Powiedz, że masz gości.
–
I co, facet ma zakomunikować synkowi „Sorry, mały, musisz trochę
poczekać, bo pani położna akurat gości słynnego skoczka
narciarskiego”? Bądź poważna, Marie!
Marie
zrobiło się głupio, więc chwyciła się innego argumentu.
–
Piłaś alkohol. Jak pojedziesz?
–
Już po mnie jedzie siostra pani Tolemann. A wypiłam tylko kieliszek
wina. Zresztą nie mam czasu na dyskusje. Peter, przepraszam cię
bardzo.
–
Spokojnie, rozumiem – uśmiechnął się niewyraźnie.
Greta
nie czekała już na reakcję Marie, tylko szybko wyszła z pokoju,
kierując się do swojej sypialni, gdzie zarzuciła na siebie
pierwszy lepszy sweter i zaczęła sprawdzać zawartość podręcznej
torby lekarskiej.
–
Peter, ja też przeproszę na chwilę. – Marie pospieszyła za
ciotką. Nieco oszołomiony Prevc został sam przy stole. – Jeśli
to jakiś podstęp, zabiję cię – syknęła do Grety, zamykając
za sobą drzwi, by Peter nie mógł słyszeć.
–
Jaki znów podstęp? Nie bądź dzieckiem, Marie. – Greta zajęta
była krzątaniną. – Dostałam telefon i muszę jechać, sama
słyszałaś.
–
Ale to wygląda podje... podrzej... Fuck!
–
Podejrzanie?
–
Właśnie!
–
Wytłumacz to temu maluchowi. I nie klnij.
Gdyby
ktoś w tym momencie dał Marie do ręki granat, dziewczyna
uwolniłaby Willingen od Grety Scholle.
–
Czego ty się obawiasz tak naprawdę? – Greta zamknęła torbę i
spojrzała wreszcie na bratanicę. – Miałaś niejednego chłopaka,
na luzie podeszłaś do tego, że po rozstaniu z jednym z nich
zostałaś sama w obcym mieście, a tu boisz się posiedzieć z
młodszym od ciebie facetem przy stole i zjeść panna cottę? No
proszę cię!
–
Niczego się nie boję. Ale ty zostawić mi... mnie... mi... wszystko
jedno!, sama z Peterem w swoim domu. – Gdy Marie próbowała mówić
szybko, jej niemiecki był jeszcze gorszy niż zazwyczaj. – Po
prostu wyglądać to głupio.
–
Masz nieładne myśli. – Greta pogroziła jej palcem.
–
Co??? – Dziewczyna aż zatrzęsła się z nerwów. – Nie mam
żadne myśli. Po prostu widzę, że on stresuje się przy obcy...ch.
Nie chcę tego!
–
Też jestem obca.
–
Ale... ale w inny sens. – Marie nie umiała do końca wytłumaczyć,
o co jej chodzi. Nie tak szybko i nie w tym języku. Ale to uczucie
towarzyszyło jej od początku wieczoru: Peter był wyraźnie
zadowolony z towarzystwa Grety, bo jej obecność czyniła tę
kolację zwykłym towarzyskim spotkaniem, bez najmniejszych
podtekstów. I Marie była pewna, że gdyby, zapraszając skoczka do
domu, nie wspomniała o ciotce, ten za żadne skarby nie zgodziłby
się przyjść. Wykręciłby się czymkolwiek, choćby brakiem
odpowiednich butów czy pogrzebem chomika. A teraz Greta chciała
odstawić taką akcję i postawić ich oboje – Marie i Petera – w
niezręcznej sytuacji.
–
Dasz sobie radę. Oho – Greta nastawiła ucha – chyba siostra
pani Tolemann podjechała. Idę.
Greta
złapała swoją torbę i wyszła z pokoju, a wkurzona Marie za nią.
–
Jeszcze raz cię przepraszam, Peter. – Pani domu zajrzała po raz
ostatni do salonu. – Obowiązki wzywają.
–
Nie ma problemu. – Prevc uniósł się zza stołu. Starał się
być dżentelmenem, nawet jeśli w tej chwili czuł się niczym na
karuzeli. – Było mi bardzo miło panią poznać.
–
Mi ciebie również. Zostawiam cię w rękach Marie – uśmiechnęła
się. – Niestety deser będziecie musieli skonsumować we dwójkę.
Chęć
posiadania granatu urosła w Marie do niespotykanych w jej
dotychczasowym życiu rozmiarów.
–
Dobranoc, Peter.
–
Ehm... dobranoc.
Greta
wyszła dokładnie w tym samym momencie, w którym rozlegał się
dzwonek do drzwi. Po chwili czarne Renault Megane odjechało szybko
spod numeru cztery przy Rosenstrasse.
Marie
zamknęła za ciotką, po czym wzięła powolny, głęboki oddech.
Okej, zatem została sama z niemal obcym chłopakiem. Nie, nie bała
się. Peter nie wyglądał na człowieka, gotowego zrobić
komukolwiek krzywdę. Chodziło o coś innego: ciotka – świadomie
lub nie – postawiła ją w bardzo głupiej sytuacji. Peter mógł
wręcz podejrzewać, że to wszystko zostało ukartowane. Dwoje
młodych ludzi sam na sam w pustym domu. No fantastycznie! Ale Marie
nie była głupią trzpiotką, tylko świadomą siebie kobietą,
umiejąca radzić sobie w różnych sytuacjach.
Skierowała
się z powrotem do salonu, gdzie Peter spojrzał na nią nieco
speszonym wzrokiem, chociaż starał się uśmiechać.
–
Taaa, to by było na tyle, jeśli chodzi o moją kochaną ciotunię.
– Dziewczyna klapnęła na krzesło. – Jeszcze wina?
W
opinii Marie Peter wyglądał w tym momencie, jakby się zastanawiał,
czy już uciekać, czy jeszcze chwilę poczekać na rozwój sytuacji.
–
Och, daj spokój, nie zwracaj uwagi na jej gadanie. – Nie czekając
na decyzję skoczka, dolała mu czerwonego trunku do kieliszka. –
Bez głupich aluzji nie przeżyłaby jednego dnia. Kocham ją, jest
wyjątkowa, ale czasem... ech... Plus jest taki, że nie musimy się
już mordować z niemieckim.
–
Wypijmy za to. – Peter najwidoczniej uznał, że nie ma powodu
dawać nogę.
Stuknęli
się kieliszkami.
–
Może włączymy jakąś muzykę? – zaproponowała Marie. – Nie
lubię kolacji bez muzyki.
–
Chętnie. A co masz?
–
Zaraz sprawdzę, co zabrałam. Bo ciotka ma pewnie same bawarskie
szlagiery rodem z Oktoberfest.
Peter
stwierdził, że uwielbia sposób, w jaki Marie mówi o Grecie. W
tych drobnych złośliwostkach kryło się tak naprawdę sporo
czułości. Widać było, że dziewczyna bardzo lubi tę nieco
zwariowaną, impulsywną kobietę, z całym jej dobrodziejstwem
inwentarza w postaci zagraconego salonu, rudego kocura – który
zdążył rozpanoszyć się na kanapie – oraz kiepskiego gustu
muzycznego. A i Greta zdawała się kochać Marie, mimo iż tyle je
dzieliło pod różnymi względami.
Z
głośników popłynęła muzyka Emeli Sande, a Marie przyniosła z
kuchni przygotowany wcześniej deser.
–
Nie wiem, czy lubisz – powiedziała wesoło, stawiając przez
Peterem pucharek wypełniony panna cottą ozdobioną malinami – ani
czy możesz, ale zaryzykuję.
Peter
roześmiał się.
–
Jestem tak objedzony, że jutro spadnę chyba na pięćdziesiątym
metrze, ale to wygląda zbyt smakowicie, żebym sobie odmówił.
–
Cieszę się. – Marie wbiła łyżeczkę w swój deser i
spróbowała trochę. – Hmm, nawet znośnie mi wyszła.
–
Słodycze, wino.... – Prevc pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Gdyby mój trener widział mnie w tym momencie, chyba by dostał
zawału.
–
Wie, że tu jesteś?
–
Informowałem, że wychodzę wieczorem „na miasto”, a o szczegóły
nie pytał. Pewnie myślał, że idę gdzieś z chłopakami.
–
Ufa ci.
–
Zapracowałem na to. – Peter puścił Marie oczko. – W drużynie
jestem ten grzeczny i poukładany.
–
I wyjątkowo skromny – zachichotała dziewczyna. – Ale chyba nie
aż taki grzeczny, skoro naściemniałeś trenerowi, że wybywasz z
kumplami, a tymczasem spędzasz wieczór z dwoma obcymi babami. No,
teraz już z jedną.
Peter
mruknął coś niezrozumiałego w odpowiedzi, nabierając
jednocześnie kolejną łyżeczkę słodkiego deseru. Znów poczuł
się niepewnie. Czy Marie próbowała z nim flirtować? Nie chciał,
by tak było. Jak miał reagować? Nigdy nie czuł się mocny w
takich towarzyskich gierkach i nie lubił ich, a ponadto... wszystko
było jeszcze zbyt świeże, by próbować kogoś poznać. Nie miał
tego w planach.
Maybe
you could stay a bit longer, I could try a bit harder, we could make
this work..., śpiewała Emeli swoim czystym głosem.
Akurat,
pomyślał Peter. Czasem nie ma już sensu próbować i nie da się
starać bardziej...
Marie
wyczuła zmianę nastroju i szybko zrozumiała, że nieświadomie
zabrnęła w obszary, po których on zdecydowanie nie miał ochoty
się poruszać. Lepiej było wrócić na neutralne grunty.
–
Opowiedz mi coś o swoim rodzeństwie – powiedziała. – Naprawdę
obaj twoi bracia skaczą?
–
Tak. – Peter od razu się uśmiechnął, nawet jeśli trochę
zaskoczyła go ta nagła zmiana tematu. – Cene teraz już raczej
okazyjnie, bo zaczął studia, ale Domen, ten młodszy, wsiąknął
na dobre. Nawet jest tutaj, w Willingen.
–
O kurczę, bomba! To chyba fajnie jeździć z bratem na zawody, nie?
–
W pewnym sensie – Peter skrzywił się lekko. – Ale ja i Domen
mamy zupełnie inne charaktery, więc czasem nawzajem doprowadzamy
się do szału.
–
Dlaczego?
–
Ja cenię sobie spokój, wieczorami lubię poczytać książkę albo
obejrzeć film, wyciszyć się przed zawodami... A on non stop gada,
wygłupia się, a za ulubioną rozrywkę ma przeglądanie, co jego
fanki wrzuciły na snapchata.
Peter
zrobił minę dobitnie sugerującą, co sądzi o zachowaniu brata, za
to Marie zaśmiała się.
–
Ile on ma lat?
–
Siedemnaście.
–
Więc co się dziwisz? To chyba naturalne dla obecnych nastolatków.
–
Może i tak, ale jak się chce być profesjonalnym sportowcem, to
trzeba mieć trochę bardziej poukładane we łbie.
–
Nie przykłada się do treningów?
–
Nawet nie o to chodzi... Widzisz – Peter westchnął głęboko,
jakby się zastanawiał, w jaki sposób wyrazić to, co ma na myśli
– Domen niewątpliwie ma talent, wszyscy to mówią. Ale czasem mam
wrażenie, że za bardzo na tym talencie polega. I tylko na nim.
Tymczasem skoki narciarskie to dość złożona i wymagająca
dyscyplina.
–
Jak chyba większości sportów.
–
Owszem, ale w skokach liczą się sekundy lub wręcz ich ułamki.
Piłkarz czy koszykarz, nawet jeśli popełni błąd, ma jeszcze
kilkadziesiąt minut meczu, by go naprawić. Może przykryć jedną
wtopę wieloma udanymi akcjami. A skoczek narciarski nie ma tej
możliwości. Popełnisz błąd przy wyjściu z progu, niewłaściwie
ułożysz narty w locie, nie zapanujesz nad podmuchami wiatru – i
jest pozamiatane. Sekundy decydują o wszystkim. Jeszcze kit, jak
tylko zawalisz zawody, gorzej, że można zrobić sobie krzywdę.
Brawura naprawdę nie popłaca... Przepraszam, pewnie cię zanudzam
na śmierć...
–
Nieprawda! – Marie zaprotestowała gorąco. – Bardzo ciekawie
opowiadasz. Lubię dowiadywać się nowych rzeczy.
Peter
upił nieco wina z kieliszka.
–
Marie, mogę cię o coś zapytać?
–
Jasne.
–
Mówiłaś, że nie jesteś wielką kibicką skoków... Nie,
spokojnie, to nie zarzut. Po prostu zastanawiam się... Jakim cudem
rozpoznałaś mnie wtedy na szosie? – Petera kwestia ta nurtowała
w zasadzie od początku wieczoru, od chwili, gdy jeszcze w
towarzystwie Grety rozmawiali o skokach. Wcześniej podejrzewał
nawet, że Marie kłamie i jednak jest fanką, jednak podczas kolacji
okazało się, że faktycznie nie do końca orientuje się w tej
dyscyplinie sportu. Zatem w jaki sposób...
Marie
zdusiła śmiech.
–
Koszulka z inicjałami.
Peter
zrobił wielkie oczy.
–
Twoja koszulka. Niebieskie litery PP – pospieszyła z
wyjaśnieniami, a jej oczy błyszczały wesoło. – Zdradziłeś,
że przyjechałeś na zawody i że jesteś ze Słowenii. Na tyle
łapię się w temacie, by znać słoweńskiego skoczka o inicjałach
PP.
Prevc
chwilowo zaniemówił. Jasny gwint, dobra była!
–
Ty też jesteś spostrzegawczy – powiedziała, widząc jego
reakcję. – Ten tekst o francuskim aucie na francuskich
numerach... Byłam pod wrażeniem.
Teraz
mogła mu powiedzieć, bo sama go zaskoczyła swoją zdolnością
dostrzegania detali i wyciągania logicznych wniosków. Wynik: jeden
do jednego.
–
Wypijmy za nasze wielkie umysły. – Rozbawiona Marie wyciągnęła
w stronę Petera kieliszek.
Spełnił
toast. Boże, wystarczy, bo jutro próg zobaczę potrójnie...
Od
wina zrobiło mu się ciepło, a na blade zwykle policzki wstąpiły
lekkie rumieńce. Zazwyczaj unikał alkoholu, pił symbolicznie na
różnych imprezach po zawodach albo oficjalnych konferencjach
sportowych, ale prywatnie rzadko sięgał po napoje procentowe. Ale
to wino było takie dobre...
Marie
uśmiechała się lekko, patrząc na Petera, który trzymał w ręce
kieliszek. Miał bardzo ładne, szczupłe dłonie o długich palcach,
zauważyła to już wcześniej. Męskie dłonie stanowiły jej
słabość, zawsze zwracała na nie uwagę. Drugim takim elementem
były włosy – obowiązkowo dobrze utrzymane, najlepiej ciemne i
gęste. No i jeszcze figura – szczupła. Nie lubiła facetów,
którzy przesadzali z siłownią ani tak zwanych „misiaków”. Być
może zwracanie uwagi na wygląd nie było zbyt pozytywną cechą, a
według niektórych świadczyło wręcz o płytkim postrzeganiu
świata, ale Marie nie miała w związku z tym wyrzutów sumienia.
Faceci mogli otwarcie mówić, że lubią na przykład mające czym
oddychać blondynki, a kobiety nie mogły posiadać swojego typu
jeśli chodzi o mężczyzn? Gdzie tu sprawiedliwość?
Tak,
tak, miała traktować Petera neutralnie i po koleżeńsku. Ale
przecież popatrzeć mogła, nie?
Jednak
tak czy owak, uznała, lepszy będzie powrót do skoków
narciarskich. Ten temat był absolutnie bezpieczny. Wszak w facetach
na dwóch nartach, ubranych w wyjątkowo nietwarzowe, piankowe
kombinezony i z głowami wbitymi w kaski, nie było nic
pociągającego.
–
W sumie szkoda, że wujek Günter
już nie żyje – powiedziała w pewnym momencie Marie. – Na
pewno chętnie by cię poznał. Słynny skoczek narciarski w jego
domu! Tęsknię za nim na swój sposób, wiesz? Mimo iż rzadko
bywałam w Willingen, to z Günterem
zawsze miałam dobry kontakt. Nawet wtedy, kiedy ciągnął mnie na
skocznię i kazał dla picu kibicować Hannawaldowi – roześmiała
się.
–
Ja tak dobrze dogadywałem się z dziadkiem. Też był fanem skoków,
w zasadzie on mnie zainteresował tą dyscypliną. Ale zmarł, jak
miałem piętnaście lat.
–
Na pewno teraz byłby z ciebie bardzo dumny – Marie uśmiechnęła
się ciepło. – Od dawna trenujesz?
–
Zacząłem w podstawówce. Łącznie już jakieś... jedenaście lat?
–
Łał! A... hmm, ile ty w zasadzie masz lat, Peter?
–
Niedługo kończę dwadzieścia cztery. A... nie, nic.
–
Ja dwadzieścia osiem, nie musisz się krępować, by zapytać. –
Puściła mu oczko. – Nie jestem jeszcze taka stara, by ukrywać
swój wiek.
–
Kobiety się o wiek nie pyta – próbował żartować.
–
Ale dopiero od pewnego wieku, ha!... Czyli mówisz, że trenujesz od
jedenastu lat. Połowa twojego życia.
–
Ale warto. Skoki to piękna dyscyplina, choć momentami loteryjna.
Chodzi właśnie o to, by dojść do takiego poziomu, aby w jak
największym stopniu ograniczyć wpływ czynników zewnętrznych na
skok. Wtedy nie liczy się wiatr, profil skoczni, padający śnieg,
mgła...
–
Wiesz, Peter – zamyśliła się Marie – jak tak opowiadasz o
skokach, to zaczynam myśleć, że w sumie chętnie bym się wybrała.
Tym bardziej, że jest lato i nie odmrożę sobie tyłka. Są jeszcze
bilety?
–
Pewnie są – uśmiechnął się Peter. Czuł swego rodzaju dumę,
że udało mu się zainteresować Francuzkę tą, było nie było,
dość mało popularną dyscypliną. – Nie zajmuję się tym, ale
mogę się dowiedzieć i... Wiesz co? Przyszło mi coś do głowy.
Tak naprawdę, po co ci bilet! Dam ci wejściówkę! I twojej cioci
też. Jak będzie chciała, to skorzysta.
Wpadł
na ten pomysł w ciągu sekund, ale był do niego stuprocentowo
przekonany. Tak, to będzie fajna forma podziękowania za doskonałą
kolację, a zarazem być może okazja, by jeszcze raz spotkać się z
Marie.
–
Wejściówkę? – Dziewczyna była ewidentnie zaskoczona
propozycją. I entuzjazmem składającego ją. – Taką...
specjalną?
–
Tak. Mamy możliwość zapraszania znajomych, rodziny, czy kogo tam
chcemy. Takie osoby dostają akredytacje i wchodzą na specjalny
sektor, taki jakby... vipowski. Chyba że nie chcesz, to nie
zmuszam...
–
Nie, dlaczego? Chętnie się wybierzemy – rozpromieniła się
Marie. – A będę mogła poznać resztę waszej drużyny? Tak miło
o nich wcześniej opowiadałeś...
Peter
ledwo zauważalnie przygryzł wargę. Cholera, jak przyprowadzi Marie
do boksu słoweńskich zawodników, chłopcy nie dadzą mu potem żyć.
Aluzjom nie będzie końca. Wolałby tego uniknąć, ale... nie
potrafił odmówić. I nie chciał odmówić.
–
Jasne. Daj mi chwilkę, załatwię wszystko.
Wyciągnął
z kieszeni telefon, wybrał numer i po chwili zaczął mówić coś
po słoweńsku. Marie wydawało się, że rozmawia z jakąś kobietą,
ale nie była stuprocentowo pewna. Boże, ten słoweński język
brzmiał tak zabawnie!
Po
mniej więcej trzech minutach Peter odsunął swojego Samsunga od
ucha.
–
Marie – minę miał nieco zakłopotaną – trochę mi głupio, że
wcześniej nie zapytałem, ale... jak ty masz na nazwisko?
–
Och... Asther. Przez „th”.
–
Dzięki.
Z
dalszej rozmowy Marie zrozumiała tylko kilkakrotnie powtarzane
imiona swoje i Grety. Wreszcie Peter rozłączył się.
–
Załatwione! – uśmiechnął się dumnie. – Na ciebie i twoją
ciocię będą czekać akredytacje, możecie je odebrać jutro na
recepcji w Sporthotel.
–
Łał! Pełna pofeska i vipowskie traktowanie!
–
Za tę pyszną kolację należy wam się.
–
Jak będziemy tak wymieniać się dowodami wdzięczności, to
niedługo zafundujemy sobie nawzajem wczasy w tropikach i nowe
Porsche.
Peter
parsknął śmiechem.
Chociaż
znał Marie zaledwie od kilku godzin, zdążył już polubić jej
poczucie humoru. Inteligentne, ale nie nadmiernie wydumane. W ogóle
dobrze czuł się w jej towarzystwie, mimo momentów onieśmielenia.
W pewnym sensie sam się sobie dziwił. Zwykle nie wchodził w
bliższe relacje towarzyskie z dopiero co poznanymi ludźmi. Jego
krąg znajomych był dość wąski, praktycznie ograniczał się do
kolegów ze szkoły średniej i ze skoczni. Ciężko przychodziło mu
nawiązywanie nowych relacji. A z Marie złapał dość szybki
kontakt. Może dlatego, że Francuzka nie traktowała go jak znanego
sportowca, tylko zwykłego chłopaka? Dla niej pewnie mógłby być
jakimś Helmutem Schmidtem, pracownikiem lokalnego Lidla, a
traktowałaby go tak samo, byle okazał się ciekawym towarzyszem
rozmowy.
I
Peter pewnie zostałby dłużej w domu przy Rosenstrasse, gdyby nie
to, że tuż przed dwudziestą trzecią odebrał SMS– a.
Anže
Lanišek.
Pero,
nie chcę truć ale Janus zaczyna węszyć więc lepiej wracaj. Chyba
że to kolacja ze śniadaniem to będę cię krył ;DD
Ledwo
powstrzymał się od przewrócenia oczami. Jaki ten Anže
jest powalony...
Jego
wesoły nastrój jednak się ulotnił, co nie uszło uwagi Marie.
–
Coś się stało?
–
No cóż... – westchnął. – Marie, naprawdę bardzo miło mi
się z tobą gawędzi, ale wychodzi na to, że muszę wracać. Kolega
napisał mi, że trener zaczyna niuchać. Wolę, żeby nie wiedział,
że dzień przed zawodami jestem gdzieś poza hotelem, zamiast
wypoczywać i dobrze się wyspać. – Pominął drugą część
SMS– a od Anže, bo była
zupełnie niedorzeczna.
–
Faktycznie, trochę się zasiedzieliśmy. – Marie zerknęła na
zegar wiszący na ścianie. – Mam nadzieję, że nie będziesz
miał przez to problemów.
–
Jakoś się zakradnę – uśmiechnął się Peter.
Prevc
zadzwonił jeszcze po Katję, by po niego przyjechała (miał trochę
wyrzutów sumienia, że wyciąga dziewczynę o tak późnej porze,
ale sama mówiła, by dał znać, kiedy spotkanie dobiegnie końca) i
przyszła pora, by pożegnać się z Marie.
–
Dziękuję, to był naprawdę bardzo miły wieczór – powiedział,
gdy odprowadzała go do drzwi. – Podziękuj cioci i mam nadzieję,
że przyjdziecie jutro na zawody.
–
Na pewno – uśmiechnęła się dziewczyna. – Fajnie, że nas
odwiedziłeś.
–
Słuchaj, tak sobie pomyślałem... – Był wyraźnie zakłopotany,
ale Marie cierpliwie czekała. – Może nie powinienem tego robić,
ale w jakiś sposób ci ufam i... Dasz mi swój numer telefonu? Ja
dałbym ci swój. Moglibyśmy zgadać się na chwilę po konkursie...
Boże,
to brzmiało, jakby po udanej randce prosił ją o kolejne spotkanie!
Zwykle nie robił takich rzeczy, nie dawał obcym osobom namiarów na
siebie, nie wpuszczał ich tak szybko do swojego świata, ale Marie w
zadziwiający sposób wzbudzała w nim zaufanie. Gdzieś w głębi
serca czuł, że następnego dnia nie odnajdzie swojego numeru
telefonu w różnych zakątkach internetu.
Marie,
lekko zdziwiona zaufaniem, jakie jej okazuje, podała mu swój numer
bez słowa komentarza, a potem wpisała w swoją książkę kontaktów
dyktowane przez Petera cyfry. „Peter P.” zapisała. Może niezbyt
oryginalnie, ale przynajmniej nikt się nie zorientuje, o kogo
chodzi.
Niedługo
potem pod dom na Rosenstrasse 4 podjechał samochód.
–
To chyba po ciebie. – Marie wyjrzała przez szybkę w drzwiach.
–
Tak. W takim razie... ehm, do zobaczenia. I jeszcze raz dzięki za
kolację.
–
Do zobaczenia, mam nadzieję. – Przytuliła go lekko. Boże, był
taki chudy! Peter, wyczuła to, spiął się mimowolnie, ale oddał
nieśmiały uścisk.
–
Dobranoc. – Wydawał się zakłopotany.
–
Dobranoc. – Pożegnała go uśmiechem i pokiwała na do widzenia,
gdy wychodził w ciepłą, lipcową noc.
–
I jak było? – zapytała Katja, gdy jechali przez ulice Willingen.
Peter
przypomniał sobie pyszną kolację, dobre wino, które nadal lekko
szumiało mu w głowie, zabawną, gościnną Gretę, a nade wszystko
uśmiechniętą Marie w tej ciemnozielonej sukience.
–
Było bardzo... sympatycznie.
Katja
tylko uśmiechnęła się pod nosem.
____________________
Uff,
wymęczyłam ;) Nareszcie zjedli tę diabelną kolację i mogą iść
spać – oczywiście każde do swojego łóżeczka ;)
Nawet
nie sądziłam, że powyższy odcinek wyjdzie taki długi. Problem z
nim polegał na tym, że miałam konkretne informacje, które musiały
paść w tej części, a jednocześnie całość musiała mieć jakiś
logiczny ciąg. Zatem pisałam poszczególne fragmenty, a potem
uzupełniałam „dziury”, czasem dość sporo zmieniając, bo się
powtarzałam, zwłaszcza w opisach uczuć, myśli i emocji bohaterów.
Koszmar!
Jednocześnie
Marie i Peter są dla siebie praktycznie obcymi ludźmi, więc nie
mogą zwierzać się sobie z przeszłości, tajemnic, emocji itp.;
muszą rozmawiać na w miarę neutralne tematy. Zwłaszcza że Petera
kreuję na osobę raczej zamkniętą w sobie i nieufną w stosunku do
obcych (zadanie ułatwione – on chyba faktycznie taki jest :P ),
więc tym bardziej nie będzie zupełnie otwarty w stosunku do
dziewczyny, która dodatkowo w jakiś sposób go onieśmiela.
Zbierając
moje wywody zusammen do kupy: mam nadzieję, że jakoś znośnie ten
odcinek wygląda :P
Miałam
do tej części napisane inne zakończenia, ale stwierdziłam, że
byłoby za dużo grzybów w barszczu. I ucięłam w taki sposób.
Dziękuję
za komentarze, zwłaszcza Tobie, ElusivE_ArtisT, że chce Ci się
pisać tak szczegółowe analizy :D Po Twoim opowiadaniu widać, że
znasz się na robocie, czyt.: pisaniu. A tak a propos, kiedy nowa
część Odchodzę, bo kocham? ;)
Zresztą
wszystkim Wam dziękuję :) Motywujecie mnie do pisania :))