* * *
Peter
nie potrafił się uspokoić. Jak na człowieka, który wykazywał
stoicką postawę nawet w najbardziej stresujących momentach, był
to stan dość niezwykły. Ale podenerwowanie na skoczni było czymś
innym – czymś dobrze mu znanym i niemal codziennym. Tam był w
stanie kontrolować swoje emocje i wyłączać umysł na wszelkie
bodźce, koncentrując się na celu, polegając na swoich
umiejętnościach. Na skoczni był profesjonalistą, który
przechodził cały rytuał dziesiątki razy.
Teraz
jednak znalazł się w sytuacji zupełnie dla siebie nowej i bardzo
nieprzyjemnej. Nie dość, że uświadomił sobie, iż potraktował
Marie w sposób raczej chłodny, na co dziewczyna absolutnie nie
zasługiwała. Nie dość, że zapewne teraz był tematem żartów i
plotek w całej drużynie. Na dokładkę w głowie wciąż dźwięczały
mu słowa Domena.
„Izolujesz
się od drużyny, nie mówiąc nawet o reszcie ekip. Wszystkim się
wydaje, że zadzierasz nosa...”
„Robisz się zgorzkniały jak stara baba...”
„Chowasz
się w swoim cholernym pancerzu. To się nasiliło po tej sprawie z
Larą...”
Wściekły
cisnął zwiniętą bluzą przez cały pokój.
Domen
nie miał prawa tak mówić! Nie miał żadnego pieprzonego prawa! Co
ten szczyl sobie myślał!
I
nie miał prawa kłamać przed Marie, oszukiwać ją, wplątywać w
jakieś swoje żałosne plany, traktować jak... Boże, jak jakąś
panienkę do towarzystwa, którą dostarcza się do hotelu!
„Wyjdźcie
gdzieś i zabaw się...”
„Nie
mówiłem o tym, o czym ty pomyślałeś...”
O
niczym, kurwa, nie pomyślałem, niewyżyty gówniarzu!
Na
pewno...?
To
wszystko nie miało sensu. Ona nie powinna tutaj przyjeżdżać.
Powinna siedzieć w Willingen, a potem wrócić do Francji i nigdy
więcej by się nie spotkali, najwyżej od czasu do czasu pisząc
SMS–y albo wiadomości na Facebooku. Tak winno być. Tak sobie to
wyobrażał. Tak... zaplanował. Tymczasem cholerny Domen wszystko
popsuł.
Sam
to ciągnąłeś, odezwał się inny, wyjątkowo
wredny głosik w jego głowie. Gdybyś chciał przeciąć tę
historię, powinieneś pożegnać się z Marie przed Sporthotel. Ale
nie! Przyjąłeś zaproszenie na kolację, dałeś jej swój numer
telefonu, załatwiłeś wejście na zawody,
przedstawiłeś drużynie. Sam prosiłeś się o kłopoty, idioto.
Nie
chciał jej tutaj, taka była prawda. Ani jej, ani jakiejkolwiek
innej. Nie potrzebował w swoim otoczeniu żadnej dziewczyny –
poza Katją, ale relacje z nią pozostawały na gruncie czysto
zawodowym. Kobiety wszystko komplikowały. Uśmiechały się,
szeptały słodkie słówka, udawały niewiniątka, a tak naprawdę
były cwane i wyrachowane. Albo same nie wiedziały, czego chcą od
życia, ale wiecznie były nieszczęśliwe, cokolwiek się im
oferowało.
Nie,
nie myśl o tym! Nie myśl o tym, co było. To przeszłość.
Peter,
pod warstwą irracjonalnego gniewu, zdawał sobie sprawę, że
przesadza w tym momencie z negatywnymi emocjami w stosunku do Marie.
Wszak ona nie była niczemu winna. Może tylko wykazała się zbytnią
naiwnością, nie wypytując Domena o szczegóły jego idiotycznego
planu, bo wtedy na pewno zorientowałaby się, że to jedna wielka
ściema. Ale może nie chciała wypytywać...? Może naprawdę
ucieszyła się, że przyjedzie tutaj, sprawi jemu, Peterowi, miłą
niespodziankę?
Te
ostatnie myśli sprawiły, że Prevc nieco ochłonął. Tak naprawdę
nie chciał złościć się na Marie. Był wściekły na całą
sytuację, bo sznurki kontroli, które zwykle mocno dzierżył w
dłoni, na chwilę mu się wymknęły. Wiedział, że stanie się
obiektem żartów i komentarzy w słoweńskiej ekipie na najbliższe
dni, o ile nie tygodnie. Tego już nie dało się uniknąć, mleko
się rozlało. Teraz mógł jedynie próbować ograniczyć
spustoszenia. A w tym przypadku wiele zależało od tego, jak się
zachowa. Czy stawi wszystkiemu czoło ze spokojem i humorem, czy też
przez cały weekend będzie odstawiał obrażonego na świat bachora.
Nerwowo
postukał palcami o własne udo.
Bądź
facetem, Prevc!
* * *
Gorący
prysznic. O tak, to było to, czego potrzebowała. Stała pod niemal
parzącym strumieniem, czując, jak wraz z wodą spływa z niej
zmęczenie, napięcie i smutek.
Sama
nie wiedziała, co myśleć o rozmowie z Robertem. Z jednej strony
zapewniał, że Peter nie jest zły z powodu jej niespodziewanego
przyjazdu – byli przyjaciółmi od tylu lat, że chyba znał
zachowania kolegi z drużyny, prawda? – a z drugiej to, co
opowiadał o Peterze wywoływało w Marie specyficzne emocje. Prevc
nie lubił, jak coś pozostawało poza jego kontrolą, nie cierpiał
niespodziewanych zdarzeń, a ona wkroczyła tu jak tornado, stawiając
go na dodatek w głupiej sytuacji wobec kolegów z drużyny. Pewnie
mają teraz niezły ubaw! Z niego, ale przede wszystkim z niej –
głupiej panny, która dała zrobić się w konia i radośnie
przejechała pół kraju, licząc Bóg wie na co.
Okej,
Marie, ogarnij się. To tylko dwa dni. Będą po prostu jak okropna
impreza rodzinna: trzeba je przeżyć. Potem przejdą, miną, a ty
będziesz żyć spokojnie dalej – już bez Petera, Domena i
robienia sobie międzynarodowego obciachu.
Prysznic
trochę pomógł. Marie opatuliła się puchatym, białym szlafrokiem
i zawiązała z ręcznika turban na głowie.
Może i wpadłam w lepką sytuację, ale przynajmniej zewnętrznie
będę czuć się czysto.
Dobrze
że chociaż sarkazm jej nie opuścił.
Gdy
wyszła z łazienki, zauważyła, że obsługa nadal nie dostarczyła
żelazka i deski do prasowania, o które poprosiła w recepcji – po
kilku godzinach w walizce ubrania zdecydowanie domagały się
wygładzenia.
Na
Messengerze czekała na Marie wiadomość od francuskiej
przyjaciółki, Celine.
'Hej,
co tam? nie odzywasz sie. martwię sie....... umarłas na tej wsi? ;D
Michel o ciebie pytał ostatnio. Nie dałas mu nr, niedobra ty.....
;DD'
Marie
przewróciła oczami. Ten facet przykleił się do niej jak rzep,
słał lepkie spojrzenia, cedził słodkie słówka – i był w tym
równie przyjemny co uporczywy katar. A Celine z jakiegoś
niewiadomego powodu ubzdurała sobie, że on i Marie będą stanowić
doskonałą parę. Jakby zupełnie nie docierało do niej, że Marie
nie szuka aktualnie kandydata do stworzenia związku, ani nawet do
przeżycia szybkiej, przyjemniej przygody.
'Cześć,
jestem w Klingenthal, na zadupiu pod czeską granicą. Dałam się
zrobić w bambuko szesnastolatkowi, który chciał wykorzystać mnie
jako super atrakcję na urodziny swojego brata. Aha, wspominałam, że
obaj to słoweńscy skoczkowie narciarscy, narobiłam sobie wiochy na
pół hotelu, a impreza nie istnieje? Pozdrawiam w skocznych
podskokach.'
Taka
wiadomość zapewne zamknęłaby Celine usta na kilka dobrych minut.
A potem spowodowała ogólnoświatowe przeciążenie Messengera.
Marie
westchnęła.
'Hej:)
U mnie wszystko w porządku. Byłam trochę zajęta, Vitroin przysłał
nowy tekst, nudny jak zawsze. Za parę dni wracam do Tuluzy.'
To
powinno wystarczyć i było dość neutralne w wymowie. Ani słowa o
Michelu. Konsekwentne unikanie tematu tego paskudnego typa było
chyba najlepszą strategią. I naturalnie ani słowa o Peterze.
Puk,
puk, puk, rozległo się do drzwi. Nareszcie.
–
Dziękuję, proszę posta... Och! – Ręka Marie bezwiednie
powędrowała do szlafroka i mocniej zaciągnęła jego poły pod
szyją. – Peter...
–
Uhm, chyba przychodzę nie w porę...
–
Nie, nie, po prostu myślałam, że to obsługa. Prosiłam o żelazko
i deskę. Proszę, wejdź. – Przepuściła go w drzwiach, a Prevc
ze sporym wahaniem wkroczył do pokoju. – Przepraszam za mój
wygląd, brałam prysznic. Ehm..., rozgość się, a ja się ubiorę.
Złapała
pierwsze lepsze ubrania z walizki i zniknęła za drzwiami łazienki.
No świetnie! Czy ten dzień mógłby wreszcie łaskawie dobiec
końca? Pobijał wszelkie dopuszczalne rekordy niezręczności.
Jednego
Marie była pewna: cokolwiek się wydarzy, gdy wyjdzie z tej
łazienki, ani słowem nie piśnie o rozmowie z Robertem. Czuła, że
z jakiegoś powodu powinna zatrzymać tę konwersację dla siebie.
Pozostawiony
w pokoju Peter wziął głęboki, uspokajający oddech.
Boże,
przecież to nic takiego! Po prostu z nią pogadasz, Prevc. Zapomnisz
o swoim niemiłym zachowaniu, gdy zobaczyłeś ją przy recepcji,
zapomnisz o głupich motywacjach Domena... I zapomnisz, że przed
chwilą widziałeś ją ubraną jedynie w szlafrok. Prawda...?
By
zająć czymś myśli, rozejrzał się po pokoju.
Marie
nawet nie rozpakowała do końca walizki. Na łóżku leżał tylko
laptop i telefon, a na wieszaku, zaczepionym o wierzch szafy, wisiała
czarna, krótka sukienka. Pewnie planowany strój na nieistniejącą
imprezę urodzinową. Po raz kolejny tego dnia miał ochotę zabić
Domena.
Nie,
wcale nie dlatego, że nie będzie miał okazji zobaczyć Marie w tej
kiecce!
Cholera,
Prevc, uspokój się!
Obsługa
hotelowa dostarczyła zamówione przez Marie sprzęty, a chwilę po
tym, jak za pokojówką zamknęły się drzwi, Francuzka wyszła z
łazienki. Wciąż wilgotne włosy związała na czubku głowy w
węzeł, z którego co jakiś czas na bluzkę kapały krople wody.
–
Ehm... sorry za najście. – Peter z zakłopotaniem potarł kark. –
Poprosiłem w recepcji o twój numer pokoju. Pewnie nie powinni
mówić, ale..
–
Spoko, nie gniewam się. – Marie uśmiechnęła się lekko. –
Skoro już tu zostałam, nie będziemy przecież unikać się przez
cały weekend.
Peter
przymknął na sekundę oczy, jakby szykował się do skoku na
głęboką wodę.
–
Słuchaj... Chciałem cię przeprosić. Wtedy, przy wejściu
zachowałem się strasznie chamsko i...
–
Chamsko?
–
Tak. Jakbym był zły, że tu przyjechałaś. Zły na ciebie. Ale to
wcale nie tak. Po prostu... Po prostu byłem zaskoczony, nic z tego
nie rozumiałem, a na dodatek oni wszyscy się gapili...
Nie
chciał wyznawać, jakie myśli towarzyszyły mu, gdy znalazł się
sam w swoim pokoju po kłótni z Domenem. Wtedy naprawdę czuł
irracjonalną złość na Marie. Ale to była chwila, emocje, które
szybko wyparowały. Wróciło opanowanie, logiczne myślenie i przede
wszystkim chęć, by całą tę okropną sytuację choć trochę
wyprostować.
–
Nie jestem na ciebie zła, Peter. Mogę mieć pretensje do Domena i
samej siebie, ale na pewno nie do ciebie.
–
Do samej siebie?
–
Tak. Że byłam taka głupia. Że dałam się wrobić. Wiele
elementów w tej intrydze Domena mi nie pasowało, ale przymknęłam
na to oko, nie myślałam na tym za dużo, sama nie wiem, czemu...
Tak,
teraz, gdy analizowała wszystko na chłodno, nie potrafiła pojąć,
dlaczego nie drążyła tematu, nie ciągnęła młodszego Prevca za
język. Zadała kilka pytań o szczegóły tej nieszczęsnej imprezy,
ale bez nadmiernego roztrząsania sprawy. Boże, po prostu spakowała
walizkę, wsiadła w samochód i przejechała prawie pięćset
kilometrów, by sprawić niespodziankę... no właśnie, komu?
Jakiemuś słoweńskiemu skoczkowi narciarskiemu, który pomógł jej
dopchnąć samochód na stację benzynową! Chryste, jakby coś
zaćmiło jej mózg!
–
Dobra, dajmy sobie spokój z tematem – westchnęła. – Tak chyba
będzie najlepiej. Co się stało, to się nie odstanie.
Peter
zmarszczył brwi, chyba nie do końca rozumiejąc, co dziewczyna ma
na myśli.
–
Po prostu przejdźmy nad sytuacją do porządku dziennego –
wyjaśniła. – Nie przepraszajmy się nawzajem, nie kajajmy i dość
tej niezręczności. Bo tylko pogarszamy sprawę.
Na
twarz Petera wreszcie pojawił się szczery, choć trochę nieśmiały
uśmiech. Jakby ktoś zdjął mu z piersi wielki ciężar. Nie, nie
ktoś. Marie.
Boże,
poszło dużo łatwiej niż myślał. Jakie szczęście, że ona była
taka bezproblemowa. Inna dziewczyna pewnie robiłaby wyrzuty, miała
pretensje, strzelała fochy, a Marie po prostu machnęła ręką. „Co
się stało, to się nie odstanie.” Chyba niepotrzebnie się tak
denerwował i jeszcze w swoim pokoju układał w głowie różne
warianty tej rozmowy.
–
Masz rację. Koniec tematu. Jak ci minęła droga?
–
Męcząco, ale bez problemów. Na szczęście auto nie stanęło na
środku autostrady, bo nie miałam cię pod ręką.
Zaśmiał
się lekko.
–
Zawsze do usług. O, i póki pamiętam, mam coś dla ciebie. –
Wyciągnął z kieszeni dresowych spodni znajomą już Marie kolorową
plakietkę na smyczy. – Wejściówka na skocznię, na jutrzejsze
zawody. Katja załatwiła. Oczywiście jeśli masz ochotę...
W
jego oczach pojawił się błysk niepewności, ale uśmiech Marie
szybko go rozwiał.
–
Bardzo chętnie przyjdę.
–
Super! O czternastej są kwalifikacje, o piętnastej trzydzieści
zaczyna się konkurs. Możesz iść z Katją, jeśli chcesz, ona jest
bardzo miła i dobrze mówi po angielsku, a nie będziesz się nudzić
sama.
–
Zgadamy się. I Peter...
–
Tak?
–
Cóż, jak już jesteśmy przy tym temacie... ja także mam coś dla
ciebie. – Marie, trochę zakłopotana, podeszła do swojej walizki
i wyciągnęła z niej granatowe pudełeczko przewiązane czerwoną
wstążką. – To miał być twój prezent urodzinowy, ale skoro...
–
Marie, naprawdę, to...
–
Cicho bądź. Przecież masz urodziny, co z tego, że za kilka
tygodni, a nie dni. Potraktuj to zatem jako prezent przed urodzinowy.
– Urodzinowego na pewno nie będę miała okazji ci wręczyć.
– Wszystkiego najlepszego, Peter. Niech wiatr zawsze ci sprzyja.
Przytuliła
go lekko, jej wilgotne włosy musnęły jego policzek.
–
Ehm... dziękuję.
Odsunęła
się, uśmiechając nieco niepewnie.
–
Mam nadzieję, że ci się spodoba. Nie wiem, czy lubisz, ale
uznałam... no cóż, po prostu otwórz.
Nie
chciała mu mówić, że gdy już zdecydowała się na podróż do
Klingenthal, wybrała się najpierw do położonego w pobliżu
Willingen miasteczka Korbach, w intensywnych poszukiwaniach prezentu
urodzinowego. Nie miała zielonego pojęcia, co Peter lubi. Jego
facebookowy profil był bardzo enigmatyczny. Krążyła więc przez
kilka godzin po sklepach, aż wreszcie uznała, że coś z muzyki
będzie najbardziej neutralnym prezentem.
–
Łał, Pink Floyd! Jakie ładne wydanie!
–
Kolekcjonerskie. – Marie w duchu odetchnęła z ulgą, że
podarunek spotkał się z aprobatą. Chociaż na tyle zdążyła już
poznać Petera, że przypuszczała, iż nawet gdyby zestaw albumów
Pink Floyd okazała się pomyłką, on nie okazałby tego wprost. –
Lubisz ich muzykę?
–
Czasem słucham. A to wydanie jest piękne samo w sobie. Dziękuję,
to cudowny prezent.
Uff,
chyba mówił szczerze. Marie cieszyła się, że wielogodzinna
wędrówka po sklepach okazała się owocna. A Peter poczuł okropne
wyrzuty sumienia na wspomnienie swoich gniewnych myśli na temat
dziewczyny. Chyba powinien jej to wynagrodzić. Poza tym, nie
przejechała tylu kilometrów, by przez dwa dni siedzieć sama w
hotelu, z przerwą na zawody sportowe, które chyba i tak nie były
jej pasją.
–
Słuchaj, Marie, tak sobie pomyślałem... Dzisiaj nie bardzo mam
czas, bo muszę jeszcze iść na wieczory trening, lecz jutro po
konkursie... ehm, impreza urodzinowa nie istnieje, ale co byś
powiedziała na przykład na... spacer?
Chichot
Domena niemal rozsadzał mu w tym momencie czaszkę. Zamknij się,
mały piździelcu!
Marie
wyglądała na nieco zaskoczoną, ale ukontentowaną.
–
Powiedziałabym, że bardzo chętnie dam się zaprosić.
–
Super!
Peter
naprawdę wolał spędzić sobotni wieczór z Marie, chodząc po
ulicach i parkach sennego Klingenthal, niż być wyciąganym przez
kolegów z ekipy na kolejną zakrapianą bibę, organizowaną w
hotelowym klubie przez Norwegów lub nieśmiertelny duet Hayböck
– Kraft. A Marie nie zabrałby tam za żadne skarby, bo nie dano by
spokoju ani jemu, ani przede wszystkim jej.
Uff,
problem rozwiązany.
Peter
nie mógł zostać długo – Goran Janus nie tolerował spóźnień
ani pokrętnych tłumaczeń. Mimo wszystko opuszczał pokój
dziewczyny w dużo lepszym nastroju niż do niego przyszedł.
–
Marie? – Odwrócił się jeszcze przy drzwiach.
–
Tak?
–
Cieszę się, że tutaj jesteś.
Uwielbiał
jej uśmiech. Choć wolał nie przyznawać się do tego nawet sam
przed sobą.
_______________________
Dobry
wieczór po długiej przerwie! Mam nadzieję, że jeszcze ktoś tutaj
zajrzy, bo w przeciwnym wypadku totalnie stracę wiarę, wenę i
motywację. Brakowało mi ich przez ostatnie miesiące, nie będę
ukrywać. Chyba jakieś zmęczenie materiału. Oby teraz szło do
przodu, choćby powoli, ale bez takich przerw.
Powyższy
odcinek nie jest najwyższych – ach! - lotów ;) To raczej taka
mała skocznia, nie Planica. Dajcie mi się rozkręcić.
Chciałam
ten odcinek zrobić dłuższy, mam napisane kolejne sceny, ale
uznałam, że takie zakończenie pasuje. Zwłaszcza, że w kolejnych
fragmentach następuje lekka zmiana klimatu na bardziej
humorystyczny, więc by się gryzło. Może wrzucę to, co mam
napisane, jako kolejny osobny odcinek (krótki), albo dopiszę
jeszcze dwie sceny i zamknę motyw Klingenthal. Zobaczymy.
Okej,
nie truję dłużej. Paaaa! :*
Aha, gdyby ktoś miał pytania: www.ask.fm/Miria1984